"Jeremiah Johnson"

 

Wczoraj, przed zaśnięciem, obejrzałem po raz pierwszy o dziwo, "Jeremiah Johnson" z 1972 (https://www.filmweb.pl/film/Jeremiah+Johnson-1972-6574). Od razu przypomniał mi się "Mały, wielki człowiek" z Hofmanem (1970). Właściwie w wydźwięku opisu Dzikiego Zachodu, te dwa filmy wydają się być bliźniacze. Tego z Hofmanem nigdy nie lubiłem, może dlatego, że Dustin (po naszemu chyba tłumaczyłoby się go Brudas, albo Prochowiec) nie jest moim ulubionym aktorem. Pasował mi w "Wszyscy ludzie prezydenta", "Sprawa Kramerów", "Śmierć komiwojażera", ale w westernie jest do bani (to tylko moje zdanie).

Redford w roli nuworysza trapera jest przekonywający. Nie miał tu miejsca do popisu, tak jak w "Butch Cassidy i Sundance Kid" z 1969, ale daje sobie radę, to przecież niełatwe występować przed kamerą, prawie w monologu. Ale na pewno znalazł się w tej sytuacji. Mnie w każdym razie przekonał do tego, że jest na prawdę idealistą z miasta, który uciekł do lasu, by tam zacząć od nowa i wieść życie ze swej, własnej wyobraźni. Stopniuje swą pewność sytuacji, wraz z biegiem akcji.

No właśnie akcji tu brak... no może w większości czasu filmu i takiej akcji do jakieś dzisiejszy widz przywykł. Dziś już takich fabuł się nie produkuje, dziś już takiej kiełbasy nie ma i takiego mleka... Jak się robi film, to trzeba go sprzedać z jak największym zyskiem. To jak z dzisiejszymi samochodami. Kiedyś produkowali je inżynierowie, a dziś handlarze. Kiedyś filmy robili artyści, a dziś bankierzy. Oczywiście wyjątki są, ale nie o nich tu mowa. W każdym razie mierzi mnie, kiedy mam oglądać kolejny gniot hollywoodzki, w którym grubymi nićmi szyją do kupy razem najważniejsze składniki: sex, suspens, emocje. Tak samo reaguję, jak widzę kolejne wydanie... na przykład Land Cruisera. To jakbym pożądał miłości, a handlarz chce mi wcisnąć dziwkę na tę noc.

No a w "Jeremiah Johnson" jest inaczej. Oglądacz nie czuje się zastraszony sytuacją, nie czuje podświadomie, że zaraz, za chwilkę, ktoś dostanie w łeb. Akcja płynie swobodnie, jak szemrzący w górach strumyk. Może się wydać, że bezintencjonalnie, jak opowieść gawędziarza. Nie ma tu intrygi, którą należy rozwiązać wraz z głównym, wybielonym moralnie bohaterem. Nie ma oczekiwania na rozwiązanie, na pointę. Czujemy się, my oglądacze, mimowolnymi uczestnikami losu Jeremiaha. Na tym podkładzie, nawet pokazanie sexu byłoby, jak rysa na tafli (nie piję tu do Ledera). Jest coś o kobiecie, ale naturalnie, bez wzniosłości. Wątek kobiety, jak wszystkie inne, łącznie z głównym, są jedynie zauważaniem, wrażliwością, a nie tworzeniem sytuacji przykuwających uwagę. I znowu przypomina mi się dzisiejsze kino Hollywoodu, przypomina eposy rycerskie z XI wieku, pisane dla dziecięcej natury ludzkiej. Wszystko musi być wyidealizowane, łącznie ze Złem. W "Jeremiah Johnson" można się raczej poczuć, jakby się oglądało film przyrodniczy z Czubówną w roli lektora.

No właśnie wtedy łatwo popaść w pułapkę, jaką Hollywood zastawiło na nas jeszcze przed wojną. Oglądamy westerny i widzimy przystojnych gwiazdorów, przecież oni żyli w XIX wieku, a pokazuje się ich jakby byli współcześni w mowie, zachowaniu, moralności, zupełnie inaczej niźli pokazuje się mieszkańców Europy żyjących w tym samym czasie. Przynajmniej w twórczości literackiej tak jest. No bo jak pasują nasi bohaterowie powstań, cierpiący męki moralne i duchowe Werterowie, życie szlachty we dworkach, polowania, życie chłopa pańszczyźnianego... do opowieści rodem z Dzikiego Zachodu? Hollywood uwspółcześniło bohatera westernu, albo może tenże bohater pochodził z plebsu i zachowywał się naturalnie, nie jak nasz Kościuszko.

W tym filmie jest też silny wątek bezwzględności losu ludzkiego, pośród bezwzględnej natury, pustki przyrody bez człowieka, szlaków turystycznych, gajowych, GOPRu, schronisk i map. Sądzę, że na prawdę wielu jechało tam, by stać się traperami, bo pociągała ich ta przyroda i samotne życie pustelnika w puszczy. Mamy taką naturę, że łatwiej jest nam egzystować, kiedy personifikujemy nasze 'martwe' otoczenie, zwłaszcza kiedy jesteśmy samotni. Widzimy wszędzie boga, albo rozmawiamy z wilkami, drzewami. Zaprzyjaźniamy się z nimi, w ten sposób obłaskawiając 'martwe' otoczenie. Wydaje się nam, że ten nowy przyjaciel nas nie zabije. Przecież to samo robimy nawet z mundurowym, kiedy złapie nas na przekroczeniu prędkości. Ale przyroda jest na prawdę 'martwa' w świecie człowieka. Nie ma moralności, nie zna sprawiedliwości, nie myśli, nie da się z nią dyskutować i beznamiętnie potrafi zabijać. Wspaniały reżyser i ciekawy aktor Sydney Pollack chyba chciał to pokazać w losie Jeremiaha. My ludzie nadajemy losowi ludzką twarz dziadka z siwą brodą i mówimy - to są niezbadane, ale zawsze sprawiedliwe wyroki boskie. To niektórym ułatwia życie.

Tu dygresja, zupełnie oboczna, nie z filmu. Wydaje mi się, że nauki mistrzów Wschodu, przynajmniej zawsze tak mnie się wydawało, namawiały adeptów różnych ścieżek duchowych, aby dążyli do tej nieludzkiej pustki przyrody w umyśle, zarówno w pięknie, jak i w bezwzględnym zabijaniu. Ale to temat na zupełnie inny monolog.

W każdym razie "Jeremiah Johnson" jest filmem warty uwagi, chociaż ja nie postawię go sobie na półkę, dla kolejnych jego oglądań. Obejrzałem i idę dalej.

Komentarze