"Nagie miasto"
Obejrzałem wczoraj film "Al Capone" z 1959 (https://www.filmweb.pl/film/Al+Capone-1959-142566). Taka sztuka dla sztuki, bo kaktus mi na dłoni wyrośnie, jeśli ktokolwiek po ten film sięgnie.
Film nagrany w stylu lat '30-tych, ale zrealizowany pod koniec lat '50-tych. W tym samym roku co "Rio Bravo". Naprawdę trzeba się starać, aby pamiętać, podczas oglądania, że to film z 1959. To jak kapsuła czasu, dla widzów z czasów Dwighta Eisenhowera. Gra tam Martin Balsam, znany drugoplanowiec, jakże młody. I tylko on ciągle mi przypominał o prawdziwych czasach realizacji tego filmu. W każdym razie Rod Steiger, o oczach jak Richard Burton, zrobił w tym filmie dobrą robotę. Postarał się pokazać człowieka w filmie, który nie skupia się na postaciach, ale na faktach i akcji. Młodszym znany z roli generała w "Marsjanie atakują".
Nawet aktorzy grają tak jakby II wojna światowa była dla nich dopiero przyszłością. Oczywiście czerń i biel, dydaktyzm w szkolnej formie, narrator przemawiający ciepłym, ojcowskim głosem, jak amerykański bóg, naiwność fabuły, przedwojenny styl kręcenia scen, bogartowski styl prowadzenia postaci, mizerna głębia tychże postaci, takie chodzące manekiny po scenie, jak w teatrze, tylko na siłę w kinie. Jakby nagle ucichł dźwięk, a pojawiły się przerywniki z napisami i muzyka grana live na pianinie, to bym się nie zdziwił.
Ale jednak postarano się o dodanie nowinek powojennych. Ten psubrat, złoczyńca i morderca, Al Caponne stara się pokazać ludzką twarz. Stara się nas przekonać, że potrafi kochać. Doklejono na siłę sceny kiedy jego serce topnieje na widok kobiety, jedynej jaka mu się oparła, jego finansom i przebojowości. Lepiej wyszło ze scenami opisującymi męska przyjaźń, między mafiozami.
Dużo gorzej z plenerami. Samochody przedwojenne, ale zbyt sterylne, czyste jak z muzeum, a to ledwie 25 lat minęło. Sceny uliczne już kręcone nie w studio, ale nadal improwizowane jak spontaniczne 'sto lat', na przyjęciu u cioci. Facet od montażu się nie postarał. Facet od zdjęć również. Ten od muzyki to chyba zaległą pańszczyznę przedwojenną odrabiał. Ludzie kochani, kto ten film dopuścił do obrotu! A jednak ma coś w sobie. Właśnie... opisuje tamte czasy i to lepiej niż awangardowe wówczas "Rio Bravo".
12 lat później, ryzykanci z Clintem Eastwoodem na czele, pokazują że policjant ma prawo myśleć inaczej, że nie jest tylko stróżem prawa, ale jest człowiekiem jak ty kolego hipisie i nie walczy już za ideały ojców, tylko za własne, nowoczesne, często obrazoburcze.
Właśnie, ten film "Al Capone" mówi o czasach końca lat '50-tych w USA. Wtedy jeszcze amerykański styl życia nie był ogólnoświatowym stylem, ale my dziś myślimy, że był 'naszym' stylem, bo dziś styl jest jeden, światowy, ale wykreowany w latach '80-tych, w USA i wtedy był to amerykański styl. Mnie się wydaje, że patrzę na ten film i myślę - ale my wtedy byliśmy inni, jakże różniliśmy się od nas dziś - tyle tylko, że to nie byliśmy 'my'. Naszych ojców dzieliły dwie granice od USA. Jedna rosyjska, druga europejska.
W sumie to fantastycznie oglądać filmy tylko po to, aby patrzeć przez nie dalej, jak przez te obrazki trójwymiarowe, modne 20 lat temu. Ciekawe, czy jakby dziś zrobić film w stylu lat '90-tych, to by to było tak bardzo widać. Myślę, że dziś, zmiany w kinematografii nie przebiegają tak szybko.
I dla kontrastu film o 11 lat starszy, a jednak zrealizowany bardziej nowocześnie - "Nagie miasto" z 1948 (https://www.filmweb.pl/film/Nagie+miasto-1948-36694). Tematyka podobna, też kryminał, chociaż nie mający w sobie faktów historycznych do opowiedzenia. Bardziej pokazuje pracę nowojorskich stróżów prawa, niż szikagowskich mafiozów, ale znowu mamy narratora jak kaznodzieję, znowu czerń z bielą, ale i starania reżysera o nowoczesne ujęcia, zaskakujące w 1948, tutaj facet od zdjęć (William H. Daniels) mocno się postarał i doceniono to, dostał oscara. Również montaż scen jest perfekcyjny i bardzo nowatorski, dlatego znowu oscar dla Paula Weatherwax.
Fabuła dość przewidywalna, intryga płaska, no i ten narrator jak ze szkółki niedzielnej, zmusza oglądacza do moralnej zadumy. Właśnie zmusza, a mnie akurat to nie w smak. No ale weźmy się za postacie. Niestety kreślone grubą kreską, płytkie, nie dające frajdy z poszukiwania motywów ich działania, nie mają wielowymiarowego charakteru, tak jak w "Hud, syn farmera". Postacie są oczywiste, klarownie się zachowują, nie wprawiają w zdumienie, a co dopiero w zadumę. W scenach jest jeszcze ta przedwojenna naiwność kreowania zdarzeń. Ale konus Barry Fitzgerald potrafił zjednać mój podziw. Co by to było, gdyby tak na przeciw, postawiono Humphreya, miast energicznego jak gejzer Teda de Corsia. Film na pewno nabrał by głębi, a jak by jeszcze zlikwidować strzałem z rewolweru tego cholernego narratora... No ale gdybać sobie można.
Wracając do tematu zderzenia tych dwóch filmów. Penetrując historię kina, szukając filmów na 'wieczór', warto sprawdzać rocznik, jak z winem, albo whiskey. Filmy nie istnieją same z siebie, w oderwaniu od całej twórczości. Każdy jeden, oddziałuje na inne, po sobie następujące, a nawet wstecz, jeśli wziąć pod uwagę odbiór, a nie tworzenie. Filmy pokazują nie tylko swój, osobisty świat, ale także świat jaki istniał, kiedy je kręcono. Dlatego stare filmy są kopalnią wiedzy o czasach przeszłych.
Tutaj, w wypadku tych dwóch, ciekawie można prześledzić społeczne nastawienie, w USA czasów powojennych, do zbrodni, zbrodniarzy i policjantów. Zaobserwować zaangażowanie społeczne w życie 'miasta', obywatelską odpowiedzialność za to co się dzieje wokół. Tego dziś nie ma, ale kiedyś było. Zanim jeszcze złoczyńca wybielony w Hollywood, stał się pozytywnym bohaterem filmu. Dziś można zrobić film o złodzieju, albo nawet zabójcy i postawić w tej postaci ulubionego przez masy, przystojnego aktora, i to się dobrze sprzeda. W czasach powojennych, to nie było możliwe. Dlatego filmy z cyklu 'prawda czasu, prawda ekranu' są wartościowe.
Komentarze
Prześlij komentarz