"Ad astra"
Obejrzałem wczoraj ponownie film z Bradem Pitem "Ad astra". Pomyślałem, że to dobry moment, aby przypomnieć sobie co o nim napisałem 17 miesięcy temu:
Zrobił na mnie duże wrażenie. Teraz z perspektywy czasu widzę, że fabuła nie jest zbyt treściwa. Film opowiada właściwie prostą historyjkę o utraconym przed laty ojcu, jego obsesji szukania innych cywilizacji i pewnym doświadczonym żołnierzu, który coraz chętniej ucieka od świata w wewnętrzną pustkę. Właśnie pustka jest tutaj najczęściej wykorzystywanym elementem wyrazu treści.
Film jest bardzo dobrze zrealizowany, zmontowany i zagrany przez głównych aktorów. Jednak można w Hollywood, w wielkiej wytwórni, dać aktorom zagrać poważne role, w ogóle przyjąć taką strategię filmu wysokobudżetowego, który prawdopodobnie nie zarobi na siebie, ale stanie się kolejną ikoną kinematografii.
To film trudny w odbiorze dla pospolitego widza, właściwie nie mieści się w popkulturze. Fabuła nie zadaje pytań retorycznych, nie pozostawia widza w odczuciu poruszenia fantazji, a nawet refleksji, coś zupełnie odmiennego od "Odysei kosmicznej 2001", ale daje silnego kopa do współodczuwania tego co się dzieje na ekranie. Nie przez efekty specjalne... na szczęście, ale paradoksalnie przez spowolnienie akcji, przez ciszę, taką bez dźwięku, słów, muzyki, przez długie ujęcia, doskonałą grę Brada Pita. Kamera wpatruje się często w jego twarz, a on potrafi grać te długie ujęcia bez słów, bez widowiskowych poruszeń mimiki, bez korekty komputerowej jego zmarszczek i wieku. Stworzył wspaniałą postać w tym filmie, taką od początku do końca. Ma się wrażenie, że nie udaje, ale jest. Ma przeszłość, chociaż nie musi o niej opowiadać, ma wrażliwość, chociaż bez środków jej wyrazu, ma lęki i choć ich nie widzimy w jego oczach, to je odczuwamy. Zaskakująco łatwo można zapomnieć o jego bardzo widowiskowych rolach w filmach dla mniej wyrafinowanego widza. Można odkryć tego aktora na nowo.
Tommy Lee Jones mu nie ustępuje, chociaż ma o wiele mniejszą rolę. Ale to aktor po którym można się spodziewać doskonałej gry twarzy. Tutaj udaje mu się bezbłędnie pokazać obłęd, ja go widzę w nieruchomych ustach, w brodzie, spodziewam się po tej postaci wszystkiego, a przede wszystkim zagubienia w obsesji naukowca. Scena, kiedy ojciec chce odlecieć w pustą przestrzeń Kosmosu i szarpie się z synem, który nagle przypomniał sobie o miłości do ojca, jest niezwykle dramatycznie, wręcz dojmująco rozdzierająca. Ale jak pięknie i treściwie pokazana, tak po ludzku. Odniosłem wrażenie, że oglądam dokument, bez tego hollywoodzkiego emocjonalizmu, jak w "Gwiezdnych wojnach", tak po prostu, jakby to się działo na klatce schodowej, w bloku, w którym jestem tu i teraz. To najpiękniejsza scena tego filmu... w moim odczuciu.
A inni aktorzy... Na chwilę miga nam Liv Tyler, chyba tylko po to abyśmy sobie przypomnieli o przemijającym czasie. Jest też wiekowy Donald Sutherland. Gra standardowo, jakby przyszedł do fabryki i stanął przy taśmie. Ale robi to dobrze, mimo że powtarzalnie. Osobnym aktorem w tym filmie jest postać koncernu, korporacji, firmy, czy jak to nazwać. Takiej instytucji od lotów kosmicznych w Przyszłości. Ma swoich zrobotyzowanych w emocjach przedstawicieli, ma swoje intrygi jakich można się spodziewać, jest tłem, gruntem dla akcji w Kosmosie. Symbolizuje udręczoną ludzkimi ułomnościami, matkę Ziemię.
Film doskonały w mocno przeważającej większości. Doskonałe zdjęcia połączone ze spokojną akcją, ciszą i czasami dobrą muzyką, to już czysta poezja. Dla samych, kosmicznych krajobrazów i ich wykorzystaniu w odpowiednich momentach trawienia fabuły, warto ten film obejrzeć. Zachowano minimum realizmu. Może nie jest tak jak w "Grawitacji", tutaj przeważnie wszystko się udaje, a drobnostki w postaci pyłu kosmicznego i wyślizgujących się uchwytów, nie zakłócają odbioru ważniejszych przecież elementów tego filmu. Ktoś kto pisał scenariusz, może także reżyser, wpadł na genialny pomysł obudowania całości w elementy związane z egzystencją, z cywilizacją człowieka na obcych planetach. Mamy wyścig ze złodziejami na Księżycu, mamy norweski statek kosmiczny, gdzie zwierzęta doświadczalne zdobyły władzę, mamy kiepskie lądowanie na Marsie, mamy wewnątrz korporacyjne animozje pomiędzy różnymi jej pionami.
Tak się zastanawiam czego w tym filmie brak, do czego można by się przyczepić... i na prawdę po raz pierwszy od długiego czasu nie znajduję. Chyba ostatnio tak dobrze oglądało mi się "Moon". Przynajmniej w tej kategorii filmowej. Będę często wracał do "Ad astra", może za każdym razem odnajdę coś innego, tak jak w "Bez przebaczenia", albo komedii "Klatka dla ptaków".
Tak napisałem 17 miesięcy temu i wczoraj, kiedy obejrzałem ten film po raz... chyba ósmy, nadal trzymał mnie odseparowanych od otaczającej mnie rzeczywistości emocjach, jak... kombinezon kosmonauty, płetwonurka, czy innego człowieka na krańcu świata ludzi. Taki kombinezon, kiedy się go wkłada, człek się przenosi do innego świata. Mnie kiedyś przenosił kombinezon motocyklowy. Ten film właśnie mnie tak odseparowuje od otoczenia i wciąga w pełni. A o tym co nowego odkryłem, może innym razem, bo już dużo tekst wyszło.
Komentarze
Prześlij komentarz