"Pan T."

 

I znowu film prawie nowy, jak Audica inż. Karwowskiego w 60-ciolatku - "Pan T" (https://www.filmweb.pl/film/Pan+T.-2019-826116). Obejrzałem dziś w pracy, w przerwie regeneracyjnej. Przed chwilą przeczytałem krótką recenzję Raczka i aż zapałałem do napisania własnej. Nie raz podkreślałem, że 'typy' pana Tomasza są sygnałem dla mnie, czego nie tykać, 'bo śmierdzi'. Więc jak on czegoś nie trawi, to ja jak w dym, w to lecę. Jak bym słuchał Dostojewskiego, na co obstawiać w ruletce.

"Pan T" to film ocierający się o arcydzieło, nie jest nim, ale... Właśnie... z własnej inicjatywy daję reżyserowi, kompletnie mi nieznanemu Marcinowi Krzyształowiczowi, nagrodę za wspaniały pomysł, na przedstawienie w autorski, artystyczny, innowacyjny (w każdej wypowiedzi dziś trzeba użyć tego słowa) sposób siermiężnej, zimnej, suchej, czarno-białej, kosmicznie odległej od nas dziś, rzeczywistości schyłku stalinizmu w PL. Wreszcie ktoś potrafił to pokazać nowocześnie i z biglem, bez branzlowania się polską, narodową, bohaterską krzywdą.

Tak się złożyło, że nawet pan dźwiękowiec zrobił dobrą robotę. Wreszcie polskie filmy są technicznie dopracowane na światowym poziomie. Słowa aktorów są słyszalne, mało tego, mają swoją jędrność, aksamit, nastrój (słuchałem na dobrych słuchawkach).

Muzyka... też wspaniale! Urbaniak wygrywający muzykę uciśnionych braci czarnych z burżuazyjnego USA dał popis. Ale także wstawki muzyki klasycznej wspaniale pasują do surrealistycznego klimatu lat '50-tych.

A sam pan T. - Paweł Wilczak, no po prostu zagrał koncertowo. Oszczędnością środków wyrazu zdobył me serce i ustawił cały film w odpowiedniej ramie. Był jak dobrze dobrana tonacja utworu muzycznego, jak światłocień na twarzy Mony Lisy, jak odpowiedni enzym do strawienia włoskich kluch, był po prostu człowiekiem na odpowiednim miejscu. Jego lakoniczna mimika twarzy, zrobotyzowane ruchy ciała, zmuszały do wyczekiwania, jak suspens w filmach Hitchcocka. Podniesiona powieka, grymas ust, taki od niechcenia, ale były ekspresją godną gestykulującego bez opamiętania Mastroianniego. Mówiły więcej niż słowa.

To drugi człowiek związany z filmem "Pan T", który zasłużył na moją nagrodę. Przy okazji, pan/pani garderobiany, strojący Wilczaka dał popis. Kiczowatość stylu ubierania się bohaterów w filmie "Matrix" zawsze mnie raziła, jak pierun z jasnego nieba, jak białe skarpetki u polskich biznesmenów lat '90-tych. A w "Panu T" ubrania Tyrmanda są idealne skrojone, tak dla pięknej sylwetki Wilczaka, jak i dla wydźwięku artystycznego reżyserii. Wilczak hipnotyzuje charyzmą, doborem środków wyrazu do postaci i idealnie to koresponduje z przesłaniem jakie, moim zdaniem, reżyser zawarł w tym filmie.

Wilczak cudownie oddał dylematy pisarza. Martwota celowości pisania, w leżakowaniu na tapczanie. Kościste, zawieszone jak dłonie dyrygenta przed wejściem w symfonię, palce nad klawiaturą maszyny do pisania i biała, pusta kartka papieru. Ale w tych palcach jest treść, wystarczy chwila skupienia i słowa same się układają, płyną na papier jak wytrysk geniuszu. To jest talent! Wrócę jeszcze do tego wątku. Ale inne sceny, kiedy pan T. stara się nie okazywać miłości swej ukochanej. Tylko w jednej scenie nie zrozumiałem jego zachowania, kiedy budzi pod drzwiami dziewczynę czekającą na jego powrót. Zbudził ją jak sąsiad, a nie kochanek. Ale we wszystkich, pozostałych scenach jest taki jak sobie zamierzył, wyrachowany w swym lęku przed bliskością i przyszłością związku z kobietą 'nieodpowiednią'. Codzienność zepchniętego do narożnika twórcy, nie mogącego tworzyć, osaczonego przez surrealistyczną, nową rzeczywistość, uwznioślającego swe nędzne życie w pamiętniku, kryjącego się za lękliwą fasadą twarzy pokerzysty, unoszącego się chwiejnym honorem artysty, podkreślającego odrębność i wyższość od innych pisarzy odmieńca, a przede wszystkim zagubienie w ślepej uliczce życia. Te wszystkie wcielenia Wilczak wspaniale oddał.

Więc jak wszystko jest dobrze, to co jest nie tak? Zawsze można się przyczepić, choćby na siłę. Nie rozumiem po co reżyser wrzucił do jednego worka tyle sław polskiego aktorstwa. W latach '90-tych kojarzyło się to ze wspomaganiem finansowym kolegów po fachu. Amerykanie, jak chcieli dać specyficzny wyraz obrazowi, to angażowali dwie sławy do jednego filmu. Niedawno oglądałem francuski "Sto i jedna noc" (1994), gdzie grają prawie wszystkie gwiazdy filmu światowego lat '90-tych, grają epizodyczne role. Film moim zdaniem nieudany, bo zbyt artystycznie niezrozumiały, przynajmniej dla takiego mało wyrafinowanego widza jak ja, ale zatrudnienie tylu gwiazd miało swój cel. A po co reżyser "Pana T" zatrudnił do epizodów wszystkie te gwiazdy polskiego aktorstwa, co to miało znaczyć? Mnie to razi dawaniem fuchy starszym kolegom, aby mieli z czego żyć. Ale może ja się nie znam i zazdroszczę tym kolegom.

Inny fałsz to scenografia, niedopracowana, z błędami, nie do zatuszowania surowością wyrazu zdjęć i prowadzenia kamery. Ale to można zrozumieć wątłymi funduszami.

Film opowiada o pisarzu, o jego wątpliwościach, zwątpieniu w sens tworzenia, chociaż na pewno nie o braku weny twórczej, jak u Woody Allena. Chwila przed przystąpieniem do pisania na zlecenie, kiedy talent wzbiera na zamówienie jak spiętrzona na chwilę, w strumieniu woda, jest pięknym obrazem tego jak powstają warte zastanowienia dzieła. Ale jednocześnie wszystkie te dylematy Tyrmanda wytworzone brakiem możliwości druku swych dzieł, a nawet możliwości ekspresji pomysłów na papierze, w obawie przed bezpieką, docierają do widza dość łatwo za sprawą dobrego aktorstwa Wilczaka.

Automatycznie rodzi się tu pytanie, czy pisarz jest pisarzem wówczas, gdy 'się drukuje' i ktoś go czyta? Czy musi go czytać ktoś, czy ktoś zbiorowy? Czy pisanie to proces tworzenia fabuły na papierze, uwieczniania pomysłu zrodzonego w głowie twórcy, czy może statystyka sprzedaży gotowych książek? Co tworzy pisarza pisarzem, co go zaspokaja artystycznie? Tyrmanda nie zaspokaja pisanie do szuflady, czego się oczywiście spodziewamy, bo tym nas karmią wszelkie opisy żywota twórców. Więc pisarz musi mieć uznanie czytelników, aby być spełnionym pisarzem, więc nie wystarczy napisać, ale trzeba wydać i sprzedać. A jeśli tak, to czy pisanie rzeczy nie uznawanych przez czytelników zbiorowych, w ich pop-kulturze rozumieniu sztuki, ma sens? Czy pisarz staje się pisarzem tylko wtedy, gdy trafi w gusta czytelników? To całkowicie oboczny temat tego filmu, ale na pewno wart zadumy.

Innym wątkiem godnym ślinienia się jest związek pisarza w średnim wieku z licealistką. Frywolność pani licealistki imponująco oddaje 'nowe', powojenne obyczaje młodzieży, nową falę, nawet w tej czarno-białej Polsce. Czasami mam wrażenie, że jest nazbyt nowoczesna, ale sądzę, że to zamierzenie reżysera, chcącego pokazać silniej zagonienie do ślepego rogu znawcę życia Tyrmanda.

No właśnie, rzecz się ma o epizodzie z życia Tyrmanda, człowieka kontrowersyjnego, może właśnie z powodu niezwykłego jak na ówczesne charaktery Polaków, dystansu do rzeczywistości. Dystans charakteryzuje ludzi mądrych i doświadczonych, ale także zgorzkniałych i cynicznych. Takich, którzy wpadają w pułapki zastawione przez samych siebie, bo są zbyt samolubni by je ominąć.

Krótko... film warto obejrzeć, chociażby po to, aby na nas podziałał podprogowo i dał o sobie znać w przyszłych refleksjach. Raczek - hańba ci za krytykę tego dzieła! Ja tylko żałuję, że nie potrafię wstawić go sobie na półkę, gdzie przechowuję filmy, do których bezustannie wracam. To świadczy o mnie dość niepochlebnie.

Komentarze