"Wzburzone morze"

 

Na dziś kolejna, czarno-biała staroć z 1963 - "Wzburzone morze" (https://www.filmweb.pl/film/Wzburzone+morze-1963-93256). Nikt już dziś takich filmów nie ogląda, pewnie nie ma już żyjących, naocznych świadków zdarzenia w kinie. A mnie to cieszy, kiedy jestem bardziej anachroniczny od innych.

A więc mamy tu... moim zdaniem, bardzo dobre dzieło Renato Castellaniego. Przyznam się, że nie sprawdziłem przed oglądaniem i sądziłem, że to wczesny Fellini, a może wszystkie, włoskie filmy są takie jak Felliniego. Ja włoskich nie lubię, nawet ich samochody średnio mi się podobają, więc się nie znam.

Film zaistniał dzięki roli Belmondo i Gina Lollobrigida (nie wiem jak to odmieniać). Film składa się z kilku opowieści biegnących równolegle, w portowym mieście Włoch. Zazębiają się jedynie przez postacie i to przypadkowo. Belmondo gra w dwóch opowieściach, Gina w jednej... niestety, bo jest wyjątkowo dobra w tym co zrobiła.

A więc znajdujemy się w czarno-białym miasteczku portowym, biednych Włoch. Kamera pokazuje cud codziennego życia ludzi robotniczej dzielnicy. Na początku można się poczuć jak w filmie dokumentalnym i to mnie zatrzymało przy projekcji, bo już chciałem wyłączyć. Kiepskie tłumaczenie napisów, ten włoski jazgot bez ustanku, a poza tym nie lubię Włoch.

Powoli przenosimy się w życie robotników portowych i marynarzy. Biegniemy z nimi do pośredniaka, walczymy o kawałek pracy, by zapłacić zaległe rachunki. Świat tych ludzi składa się z zaległości płatniczych, za komorne, za piwo w barze, za jedzenie w sklepie, za to że są na świecie. Wydaje się, że lepiej by było światu, gdyby tych ludzi nie było, gdyby nie mozolili się jak mróweczki, biegając, błagając, o każdusieńki, kolejny dzień życia, a on przyjdzie, jeśli znajdą sposób na zdobycie kilku lirów, czyli szmalu. Miotają się od oszustwa i ucieczki przed właścicielem kamienicy, po zadręczania pośredników pracy.

Doskonałe prowadzenie kamery, ale słabo wykorzystane czarno-białe światłocienie, wspaniały montaż i ta witalność Włochów, są tak naturalni, jakby to jednak był film dokumentalny. Nie mogę się nadziwić sprawozdawczości, takiemu podglądactwu, jak to życie biegło w tamtych latach. Nie można tu spostrzec udawania, blagi, sztuczności, jak w bardziej nowoczesnych filmach. Czuje się tą bezpośredniość, jak w starych samochodach, kiedy na kierownicy czuło się koła, a nie systemy bezpieczeństwa.

Nie będę opowiadał każdego wątku filmu, sami zobaczcie... chociaż kaktus mi tu wyrośnie, kiedy ktoś po to sięgnie. W każdym razie nie pominę jednej opowieści, tej z Giną. Dziś jest już kolejny dzień, film obejrzałem wczoraj, po południu, a ja ciągle nie mogę zapomnieć scen z Giną. Gra tam matronę przed 40-stką. Razem z bratem prowadzą hotel dla robotników portowych. Szarość tych wnętrz nie dała by się ukryć nawet po intensywnym koloryzowaniu filmu w Hollywood. Gina trzyma dom twardą ręką, jak zgryźliwa, cierpka i sucha w kontaktach z ludźmi, wiedźma, wydra, czarny bazyliszek, bez krzty uczuć, litości, a współczucie kojarzy się jej jedynie z osobistą udręką, młodością która przeminęła i nie dała jej szczęścia, radości. Pracuje jak automat, w kuchni, pralni, trzyma twardą ręką nawet jowialnego, starszego brata. Obwinia świat dookoła za swe utracone nadzieje młodej panny i... przypadkiem trafia do jej hotelu, na waleta, stuprocentowy łajdak Jean Paul. Jak się w takim nie zakochać, zwłaszcza kiedy w pierwszej scenie widzi się go nagiego.

Ale Gina dzielnie walczy, czasami gryzie, czasami wali butelką wina po łbie, krzyczy i wierzga, drapie i... namiętnie całuje, zdejmuje kapotę matrony i widzimy ją w półprzeźroczystej halce, nawet eunuch tuliłby się do niej wtedy jak to robił kocur J.P. Jakże jest piękna w tej wewnętrznej walce, grymasach złości, a nawet nienawiści, na samą siebie, za uległość, wtedy gryzie kochanka, w strachu przed samooceną, przed upadkiem i kolejną samotnością, wtedy wali butlą wina po łbie. Ale za każdym razem sama tłumaczy łajdaka, gnidę, kanalię, jakim jest w tym filmie Belmondo. On bierze pieniądze, a przepuszcza je na dziwki, a ona mu wybacza. On wkręca się w jej życie jak kleszcz, wypija soki, a ona go tłumaczy przed bratem. Wreszcie on wyjeżdża, ona nie ma siły go pożegnać. Idzie posprzątać pokój rozpusty, złorzeczy, rozbija flakony z perfumami, płacze, godzi się ze swym losem, wraca do dawnej roli, sprząta, liczy każdy grosik wydatków i odkłada w zwoje papieru lirów. A on... jak pasożyt, sokami swego wasala natchniony, rzuca się w kolejną przygodę morską.

Mimowolnie przychodzi refleksja. A gdyby tak tych dwoje się pobrało, osiadło w hoteliku, razem coś przedsięwzieli? A gdybym to ja był nim, a ona nią, co bym począł z takim darem od losu? Ale każdy się zorientuje, że nie wszystka miłość jest dobra i twórcza. Bywają takie podstępne, które jak wielki lewar podważą każdą skorupę i zajrzą w uczucia, a potem opuszczą nie pozostawiając nadziei, bo jej być nie może. Taka miłość jest tylko enzymem spajającym dwoje ludzi, którzy nie powinni się nigdy spotkać.

I tyle. Zapewniam tych, których natchnąłem do obejrzenia tego filmu, że pozostałe wątki są sporo mniej głębokie, ale równie ciekawe.

Komentarze