"Bullitt"

 

Wczoraj wieczorem, po prawie 15-stu godzinach w pracy (powinni mi więcej płacić), już w łóżku zapragnąłem przeskoczyć, chociaż na dwie godziny, do innego niż mój, zasrany świat... do lepszego świata końca lat '60-tych. Włączyłem "Bullitta" (https://www.filmweb.pl/film/Bullitt-1968-4376) /1968/.

Ileż razy już byłem w tamtym świecie San Francisco, świecie prostszych reguł, oczywistych zależności, bardziej wyrazistych ludzi, pięknych samochodów, braku ograniczeń... jakich? Wszelakich...

O "Bullittcie" napisano już tomy opowieści, ja nie zdołam przeskoczyć nawet tych gorszych. To wspaniały i wyjątkowy film. Ciekawe, czy takie filmy się planuje, czy robi się je jak zwykle, a 'pan bóg kule nosi'? Raczej to drugie.

"Bullitt" jest jednym z powodów, dla jakich nie uznaję Oscarów za rzetelnie przyznawane nagrody. To przemysł, zależności biznesowe, marketingowe, nie mające wiele wspólnego ze sztuką filmową. Szkoda, że Woody Allen nie miał tyle odwagi, aby powiedzieć to wprost, przy okazji wygłaszania swej opowieści o sprzedanym w lombardzie, swoim, pierwszym Oscarze.

Oscara / nagrodę powinien dostać Lalo Schifrin za muzykę, chociaż Frank P. Keller dostał za montaż i na pewno mu się należało. Lalo zrobił znakomitą muzykę, chociaż nie tak doskonałą jak dla "Brudnego Harrego" (chyba najlepiej dopasowana do obrazu muzyka w całej historii kina).

A inne nagrody. Nagroda Bafta dla Roberta Vaughna, to na pewno jakieś kumoterstwo. Stevowi na pewno nie należy się nagroda, bo był taki jak zwykle, chociaż w niezwykłym filmie. Jedyne w czym Robert Vaughn zasłynął i miał rację (w tym filmie), to że porucznik Bullitt od początku zchrzanił sprawę ochrony świadka.

Scena pościgu samochodowego z "Bullitta" jest słynna, chociaż moim zdaniem nazbyt wychwalana. Jest tam kilka przyspieszeń sprzętowych, kilka oszustw zbyt grubymi nićmi szytych, no i te fruwające w nieskończoność dekle kół! Przy okazji... konia z rzędem temu, kto znajdzie moment kiedy znakomity jak zwykle Bill Hickman się uśmiecha.

Jednak najlepsze w tym filmie jest prowadzenie kamery, niezwykle nowatorskie w latach '60-tych. To ono nadaje artyzmu temu filmowi. Ta kropla sztuki spowodowała, że film pamiętają wnuki jego twórców. Jeśli dla nas dziś to jest wciągające, to jak bardzo niezwykłe musiało być dla widzów temu filmowi współczesnych! To kamera tworzy atmosferę tego filmu. Jest ściśle związana z tamtymi latami. Czuje się surowość przekazu, idealizm prawideł moralnych, prostotę zwykłego życia. Parę lat późniejsze "Ulice San Francisco" ze znakomitym Karlem Maldenem i takim sobie Michaelem Douglasem, kontynuują ten nasłoneczniony, górzysty pejzaż czystej formy. No i sam "Brudny Harry" wyrósł z tego anturażu, społecznego protestu wobec nieżyciowych praw, nieprzystających do nowej, przestępczej rzeczywistości, walki jednostki w imię sprawiedliwości i zwycięstwa za wszelką cenę, na własnych zasadach, nieakceptowanych przez prawo i władzę. W dzisiejszych filmach byłoby to obrazoburcze. Dziś sprzedaje się posłuszeństwo i wiara w reguły społeczne, a przede wszystkim równość i altruizm. Rzygam tym dzisiejszym społecznym zaangażowaniem i miłością bliźniego, dlatego wolę oglądać społecznie zaangażowane filmy sprzed dziesięcioleci.

Jak dobrze na chwilę wyskoczyć z własnego, chujowego życia w inne, kogoś wymyślonego w Hollywood. Jego życie jest na pewno lepsze, bo takie z założenia być musi. Właśnie po to są filmy... albo książki, a kiedyś opowieści bajarzy. Czytamy, słuchamy, oglądamy czyjąś historię i na jakiś, krótki czas zapominamy o własnym znoju. Oby było jak najwięcej takich znakomitych opowieści jak "Bullitt", bo tylko takie filmy potrafią wciągnąć i wyłączyć poczucie rzeczywistości u widza. To podobno nazywa się 'rozrywka'.

Przy okazji... kolo co zaprojektował plakat powinien wisieć. Chyba jest gorszy od plakatu "Ucieczka z Nowego Jorku".

Komentarze