"Cienista dolina"

 

Właśnie obejrzałem "Cienistą dolinę" z 1993 (https://www.filmweb.pl/film/Cienista+dolina-1993-1235). Mimo nocnej pory rzuciłem się do pisania. Podobno ci od pióra tak mają, a ja chcę do jakiejś elitarnej mikrospołeczności należeć, bo w kupie raźniej.

Ale do rzeczy. Fantastyczny film! Aż mam wyrzuty sumienia, że ponownie pieję jak strażacki kur, ale z zachwytu. Przecież rzeczywistość składa się z cieni i kiepskich filmów, a ja znowu opisuję blaski.

Ale trudno, niech będzie. Najpierw opisze swoje wrażenia, a potem poczytam co 'fachowcy' w necie, o tym filmie piszą i ewentualnie skoryguję swe odczucia, tak aby pasowały do opinii ogółu.

Dla mnie ten film jest Bomba, przez duże B. Zainteresował mnie nazwiskiem aktora - Hopkins. Ci co mnie znają, wiedzą że jak rozpoznaję nowy film do oglądania, to pytam kto tam gra, albo przynajmniej kto reżyseruje. Jestem kapryśny jak mało wyrafinowana publiczność. Tym razem Anthony był magnesem, ale na jego miejscu, nie wpisywałbym sobie tego filmu do portfolio. Antoś już jest dziś daleko od swych zmysłów, a i portfolio nie potrzebuje, ale może pamięta, że mu ta rola wyszła kiepsko. Myślał, że jak przedłuży rolę z "Okruchów dnia" z tego samego roku, to jakoś pójdzie, ale nie wyszło (moim zdaniem). Hollywoodzki, angielski, kamerdyner z Oxfordu powinien się bardziej starać. Od najlepszych wymaga się bicia rekordów, od każdego przyłożenia.

Gdzieś w połowie "Cienistej doliny" pojąłem, że Anthony gra przez całe życie jedną rolę, nawet 'milcząc z owcami'. Znalazł sobie niszę w pionowych skałach Hollywood i pewny, że nikt doń nie dotrze, urabiał nas, widzów na jeden wzór. Ale jak pięknie to robił, robił bo już wiek i zdrowie mu nie pozwala robić tego dalej. Anthony to kawał wyrafinowanego sukinsyna, który potrafi zaczarować nas spojrzeniem, zagrać na naszych emocjach, jak wirtuoz na strunach lutni, ale ma duży problem przekazać w oku kamery ludzkie, zwykłe, nasze, codzienne emocje, tak aby i nam się udzieliły. "nam" bo przypuszczam, że Anthony prywatnie strzeże swych emocji, jak Matka Boża swej cnoty. Jak to świadczy o kunszcie aktora, który potrafi przekonująco zagrać szaleńca, odmieńca, a zwykłego szaraka już nie.

Oj nie popisał się w "Cienistej dolinie". Był sztywny jak 'pal Azji', zdarzały mu się wpadki nienaturalnych odruchów, a reżyser, może w strachu przed wielkim Hopkinsem, nie zarządził dubla. Ale w swych angielskich, nienaturalnych odruchach był tak mimo wszystko przekonywujący, że zacząłem się zastanawiać, czy może jednak właśnie tak starszy pan powinien kochać młodą kobietę. Może właśnie tak starszy pan wydaje się w oczach postronnych ludzi. Może to ja powinienem do niego równać, a nie szukać siebie w nim. Niezgrabny w ruchach, nieskoordynowany w okazywaniu emocji, niezdarny w przekazywaniu uczuć wyrazem spojrzenia. No bo skrępowanie własną czułością kładę na karb popieprzonej, zbunkrowanej w wilgotnych lochach kamiennych zamków, wyspiarskiej, odseparowanej od reszty normalnego świata, zakompleksionej mentalności Anglików z lat '50-tych. Jestem starszym panem, potrafię jeszcze kochać i nie chciałbym wyglądać w oczach innych, zwłaszcza kobiet, jak Anthony z tegoż filmu. Byłoby mi wstyd.

Ale co robi Antoś w tym filmie. Ano jako podstarzały chyba prawiczek (chyba, bo jeszcze nie czytałem opisów z netu), nagle zderza się z rzeczywistością pod postacią kobiety z USA. Hermetyczna, zatęchła, komiczna w rytuałach, kretyńska w bałwochwalstwie, lękliwa w odniesieniu do świata zewnętrznego, zwłaszcza do nowoczesnego USA, jak stara panna oglądająca porno show, skostniała w samouwielbieniu własnej chwiejnej, wielowiekowej chwały, wręcz kupcząca swą tradycją, by zyskać jako taką akceptację nowoczesnego świata, atmosfera pokręconego Oxfodu rozbija się o witalność pięknej kobiety z 'nowego świata'. Przypomina mi to znakomity, chociaż nie tak głęboki, film z wspaniałą Jessicą Biel i poprawnym Colinem Firthem - "Wojna domowa" 2008.

W "Cienistej dolinie" Anthony zderza się z pięknem 'nowego świata' pod postacią pięknej wnętrzem kobiety. Zderza się z 'nowym' podejściem do życia, innym językiem, innym, lepszym podejściem do ludzkich, codziennych spraw. Sam odkrywa, że angielskie przywiązanie do sztywnych, sztucznych ram tradycji, nie daje zaspokojenia uczuć. Te rytuały zachowań, nakazy jak programy, wgrane do pamięci androida, nie wytrzymują w konfrontacji z Życiem. Ten film jest o odkrywaniu Życia przez starszego, siwego już pana, utytułowanego, oxfordzkiego profesora, znawcy Życia z książek, z biblii, z ram w jakie go wciśnięto tuż po wieku młodzieńczym. To odkrywanie idzie mu mozolnie, jakby wyciągał się ze smoły, albo z gówna, zależnie od napięcia emocji w poglądach na angielskość.

Anthony niezgrabnymi ręcy, grubymi ze starości paluchami, obejmuje ukochaną. Wyschłymi z młodzieńczej namiętności ustami całuje, ale widza nie przekonuje o swych uczuciach. Mnie wręcz przypomina porno sekcję o nazwie 'mature'.

Debra Winger, grająca nomen omen postać o imieniu Joy, nawiasem pisząc, ma się to nijak do Joy z nowego "Łowcy androidów", tutaj jest mistrzem, Anthony mógłby się od niej uczyć. Wspaniale oddaje uczucia i emocje w realistycznej grze, jest sobą i można to czuć. Jest amerykańska, bo tego od niej wymaga fabuła, jest sobą, bez nakładania zadanej przez angielski beton społecznych zachowań maski. Kontrast do Anthonego jest kolosalny. W scenie, w gabinecie Anthonego, przyciska pedał do dechy, mam wrażenie, że gra by wygrać, by omotać i osiągnąć po kobiecemu, na zimno cel. To jest jak moment w wyścigu, kiedy wiesz, że nie masz już nic do stracenia i ryzykujesz to co ci pozostało... zwykle życie. Nie trzeba być sportowcem aby tego doświadczać, wystarczy stawiać sobie niebotyczne cele. Ta scena nie pasuje do reszty. Ma coś pokazać, ale coś co koliduje z resztą opisu postaci. Niby wiemy, że Debra kocha Anthonego od pierwszego wejrzenia, ale nie chcemy wierzyć w jej wyrachowane, nieświadome, kobiece zabiegi, by się doń zbliżyć i usidlić.

Debra zasługuje w tym filmie na nagrodę, bo Anthonego przeskakuje o klasę. W scenach silnie emocjonalnych, miłość, śmierć, zderzenie uczuć, potrafi przekonać mimiką twarzy, gorzej z postawą ciała. Anthony, nawet jeśli ma za zadnie pokazywać ogłupiałego w odgrywaniu rytuałów, skostniałego w zacofaniu emocjonalnym angielskiego profesora, to przesadza, nie daje nam, widzom oddechu, nie daje furtki, w którą możemy pójść aby zobaczyć człowieka, a nie debila emocjonalnego, akademika z Oxfordu.

Krótko... nie udało mu się pokazać przemiany, odkrycia własnych uczuć, starszego pana, po 50-tce, który po raz pierwszy kocha, a dotychczas był automatem zaprojektowanym w czasach wiktoriańskiej Anglii i działającym bez zarzutu jak pieprzony Jaguar. Pokazał twarz angielskiego, wiktoriańskiego androida, a zaraz potem twarz 'nowego człowieka', bez pokazania procesu przemiany. Ale niech mu będzie, po raz kolejny. Widz nie jest głupi, czego nie widzi to sobie dopowie, zwłaszcza kiedy Hollywood produkuje, a Hopkins gra.

Jeszcze słów kilka o drugo i trzecioplanowych postaciach. Brat Anthonego wyszedł na ideał, po prostu ja jedynak, zapragnąłem mieć takiego, starszego brata, który by mnie rozumiał i szedł mi w sukurs, w każdej, gnębiącej mnie chwili, a ja nie musiałbym być mu nic winny i niczego spłacać. Mimo strokawalerstwa, na oko gość ma ponad 60 lat, wie jak zająć się dzieciakiem, jak bez słów zrozumieć młodszego brata, który po raz pierwszy się zakochał. Mimo odgrywania angielskiej roli oxfordzkiego automata, wszystko rozumie i pod skórą jest pełen mądrości życiowej. Ciekawe skąd ją nabrał, z tych samych książek, co jego nic nie kojarzący z życia brat Anthony? Przecież razem siedzą przez całą dorosłość, kilkadziesiąt lat, w jednym gabinecie i topią się w mądrości iluzorycznej, literackiej. Postać zagadkowa na tyle, co nie umocowana w fabule.

Są też koledzy Anthonego z pracy, z uczelni. Ci koledzy najbliżsi, okazują się najdalszymi, a ci oddaleni, okazują się najbardziej współodczuwający. Od samego początku filmu mamy aż za dużo ujęć pokazujących wbicie ludzi w smoliste ciasto rytualnych zachowań tuzów nauki Oxfordu. Siedzą w nim jak rodzynki w keksie i ruszyć się nie mogą. Sami są słodyczą swojego światka, ale imperatyw układu odniesienia, nie pozwala im na podmiotowość. Mimo wszystko dobrze grają, dobrze pokazują, nam widzom, czym jest ten świat, w którym żyje główny bohater. Jest jeszcze postać nietuzinkowego ucznia pana profesora, do którego Anthony się zbliża, jakby widział w nim siebie młodego, siebie z marzeń. Ten młodzian daje mu możliwość upuszczenia emocji, które kisi w sobie. Czuje z nim bliskość, z tym młodym, łamiącym stary, angielski kodeks zachowań.

W filmie można zauważyć kilka dobrych tekstów, jakby je tam wsadzono dla kontrastu ze światem jaki opisuje. Niestety ich nie zapamiętałem, ale z pewnością je odnajdziecie. To takie hasła co można sobie w pamiętniku zapisać dla uwznioślenia w chwilach zwątpienia. Ktoś nad tym długo myślał, oddajmy mu cześć.

No to teraz pora na mój osobisty wydźwięk, jaki pojawił się w mej głowie po obejrzeniu "Cienistej doliny". To przesądziło o daniu wysokiej noty. Prawdziwość jaka tchnie z ekranu. Dziś już takich filmów się nie robi, a na pewno nie w Hollywood. No dobrze są wyjątki! Ale to zwykle jakiś dobrze usadzony finansowo as, gwiazdor, robi sobie, dla siebie film, jakby Tyrmand pisał do szuflady, dla przyjemności. "Cienista dolina" jest filmem dającym wiele punktów zaczepienia, wiele impulsów do refleksji, do rozmyślań. Nie mówię tu tylko o zderzeniu krańcowo różnych światów USA i zabetonowanego Oxfordu. Ileż można wyciągnąć z sytuacji pokochania rozwódki z bagażem całkiem dorosłego dziecka. Temu podobne zderzenia, to źródło rozlicznych fabuł, które nigdy nie wysycha. To przecież daje do myślenia nawet dziś, jak przekazać 'młodemu', że się jego matkę kocha? Jak połączyć się z nim w rozpaczy po stracie ukochanej? Albo, jak kobieta usidla mężczyznę, którego pokochała? Pokochała, świadomie o tym nie wiedząc, ale działa instynktownie, omotuje go nićmi uczucia. To jej wola, nieświadoma, jak chęć ćmy latania wokół płomienia świecy, zbliża dwoje ludzi z różnych światów. Pięknie tu jest to pokazane, przyjemnie się to ogląda i odkrywa życiowe prawdy na nowo.

Mimo wszystko powyższe, dla mnie osobiście, najciekawszym elementem fabuły jest odkrywanie nowych 'lądów'. Z racji tego, że jestem z zawodu podróżnikiem, odkrywanie 'nowego' jest obecne w moim życiu od 'zawsze'. Ten film jest dla mnie takim zwierciadłem, w którym widzę siebie, widzę człowieka, który odkrywa w sobie coś, czego przez ponad 50 lat (postać z "Cienistej doliny") nie zaznał istnienia. Ludziom zwykle wydaje się, że podróż jest po to aby coś zobaczyć, ale ona jest po to aby coś doświadczyć i dlatego nie trzeba nigdzie wyjeżdżać, aby podróżować. Bohater "Cienistej doliny" odbył podróż, tam gdzie niewielu w jego wieku się zapuszcza. Niewielu z hamulcami jego doświadczenia i mądrości dociera. Kto z was, w podobnym wieku jest na takie przygody gotów? Lepiej o nich czytać, albo je oglądać na ekranie... prawda?

Odkrywanie 'nowych lądów' nie jest komfortowym zajęciem, nie jest odpoczynkiem, wakacjami. 'Odkrywanie' zawsze odbywa się z mozołem, trudem i cierpieniem, bo odkrywanie 'nowego' jest jak odrywanie strupa z rany. Wiemy coś, ale okoliczności 'podróży' zmuszają nas do tej rzeczy zaprzeczenia.

Wspaniale jest doświadczać, cudownie jest uczyć się nowego, fantastycznie jest poczuć coś, czego wcześniej się nie znało. To przystaje 'młodości', ale starość kieruje się innymi regułami. Zbyt wiele się doświadczyło, nazbyt wiele twardych reguł się napisało w głowie, od wewnętrznej strony, a jakże trudno wysadzić całą tą konstelację pseudo mądrości w powietrze i być na powrót młodym, niedoświadczonym, otwartym na doznania, ponownie wrażliwym, pięknym umysłem. Trzeba ten cały dorobek odrzucić, a kogo prócz Buddę stać na rozpoczęcie wszystkiego od nowa. Zaprzeczenie własnej niby mądrości życiowej, jest niezwykle trudne. Rzadko kto się na to porywa, a nigdy z własnej woli. I tu poległ kunszt Anthonego Hopkinsa, ja nie potrafiłem zobaczyć śladów Buddy w jego obliczu, postawie, śladów przemiany, odkrywania 'nowego'. Nastąpił kwantowy skok, z jednej roli, angielskiego profesora, do drugiej starszego, zakochanego pana. Mimo wszystko widz jakimś cudem potrafi sobie dopowiedzieć przebieg procesu przemiany. Może to reżyseria, może montaż, a może jednak coś nieuchwytnego w grze Hopkinsa.

A teraz do prawdy czasu i prawdy ekranu. Okazuje się, jak czytam z netu, że pan C.S. Lewis (postać historyczna, zagrana w filmie przez Hopkinsa) wielkim pisarzem, znawcą literatury średniowiecznej, apologetą chrześcijańskim był. Podobno bliskim przyjacielem Tolkiena także. A związek z Joy Gresham, amerykańską pisarką, także był faktem historycznym, jeśli inne w ogóle występują w przyrodzie. Znalazłem coś o kuzynce Claire, z którą w dzieciństwie zamykał się w szafie i o matce przyjaciela z okopów I wojny światowej, z którą mieszkał po wojnie ponad 30 lat, i którą oficjalnie uznawał za swoją matkę. W filmie nie pokazano dwóch najbliższych przyjaciół Lewisa - Tolkiena i Barfielda, obaj wnieśli wielki wkład w nawrócenie Lewisa na Chrześcijaństwo, z którego za młodu zrezygnował na rzecz ateizmu.

W "Cienistej dolinie" mocno zaakcentowano płytkie wykłady Lewisa o bogu jedynym dla Chrześcijan. W filmie spotykamy się, jak przyjaciele z grupy literackiej "Inklingowie", przy wspólnych biesiadach, przy piwie i rozmowach na temat literatury, deklamacjach własnych dzieł i wzajemnej adoracji, oraz współzawodnictwie na niwie literatury. To także fakt historyczny. Co ciekawe, po wybuchu II wojny światowej Lewis starał się o przyjęcie do wojska, ale go odrzucono. Brzmi to paradoksalnie, zważywszy traumę jaką nas karmią, na temat okopów I wojny światowej, których Lewis także doświadczył.

No ale inny fakt przeczy nieco fabule filmu. Joy miała dwóch synów, a zmarła po wycieczce do Grecji, a nie wyprawie ku pejzażowi z obrazu i marzeń dziecięcych, jakie Lewis trzymał w gabinecie.

Każdy może poczytać z netu jego życiorys, nie ma się więc nad czym pastwić. W filmie nie odczułem, bez znajomości literatury angielskiej, wielkości postaci pana Lewisa. Może i dobrze, bo ten film nie był o znanym człowieku, ale o doniosłych zdarzeniach z jego życia. A te zdarzenia mogą nas czegoś nauczyć o ludziach, a więc i o nas samych. Natomiast faktograficzność tych zdarzeń, nadaje jedynie prawdomówności przekazowi.

Lewis zmarł 3 lata po swojej żonie. Wykończyły go nerki i arytmia serca, co jest znamienne dla jego sytuacji (dla znawców medycyny Wschodu). Ciekawe co się stało z bratem Lewisa i pasierbami? Lewis zmarł w tym samym roku co nieudolny prezydent Kennedy i błyskotliwy pisarz Aldous Huxley. Peter Kreeft napisał o tym książkę o długim tytlule "Between Heaven and Hell: A Dialog Somewhere Beyond Death with John F. Kennedy, C.S. Lewis and Aldous Huxley". Jedyne co wiązało Kreefta i Lewisa to oddanie bogu chrześcijańskiemu.

Brat Lewisa był jedynie o 3 lata starszy, ale żył dłużej aż o 10 lat. Jak net donosi, przez całe swoje dorosłe życie był alkoholikiem, ale nie sprawiło mu to problemu żyć 13 lat dłużej niż bratu (78 lat). W filmie, Anthony jedynie napomyka o skłonności brata do nalewki, w okresie świąt. Nie ma też nic o tym, że brat był sekretarzem Lewisa, a nie partnerem w pokoju biurowym. Tak jak powyżej pisałem, rolę brata, Hollywood mocno wyidealizował.

To by było na tyle, o całkiem dobrym filmie "Cienista dolina".

Komentarze