"Ucieczka z Nowego Jorku"
Ciemna, gorąca noc, to najlepszy czas na obejrzenie po raz setny chyba "Ucieczkę z Nowego Jorku" (1981) https://www.filmweb.pl/.../Ucieczka+z+Nowego+Jorku-1981-5450
Dla takich dziadków jak ja, to film jak członek rodziny, którego się wspomina, że kiedyś to był z niego Gość. Z nim kojarzą się całe pokłady, sprasowanych ciężarem codzienności wspomnień z dzieciństwa. Ja wiem, coponiektórzy uważają, że ja nie miałem dzieciństwa, ale co oni tam wiedzą...
To taki film, który odbiera się różnie, w zależności od wieku widza. Zapewne, ktoś kto oglądał "Casablankę" w kinie, zaraz po tym jak weszła do kin, to pewnie czuje to samo. Czas dzieciństwa, odkrywania świata przez amerykańskie filmy, w przypadku "Ucieczki..." odkrywanie nowych form wizualnych, na wytartych jak stare numery Playboya, kasetach VHS, gdzie kolory się zlewały w jedną paćkę czerwono-pomarańczową. Wtedy takie filmy oglądało się u kolegi, z kolegami, nigdy samemu, zawsze na małym telewizorze, dobrze jeśli był kolorowy. Dźwięk trzeszczał, twarze z filmu wydawały się podobne, bo kasety z Reichu, kradzione z wypożyczalni, były już mocno zajechane.
Ale wtedy takie filmy odbierało się wewnętrznymi zmysłami. One nie jawiły się takimi jakimi były, ale jakimi je sobie wyobrażaliśmy. Oczywiście każdy człowiek odbiera świat nie takim jakim on jest, ale jakim mu się wydaje być, albo raczej jakim chce, aby mu się wydawał. Te filmy z VHSów budowały w głowach młodych ludzi pierwsze pojęcie Zachodu, świata do którego mogliśmy tęsknić i dążyć. Nie chcieliśmy dążyć do ideałów naszych ojców, czy dziadków, do Polski przed komuną. Chcieliśmy czegoś lepszego, naszego, przez nas odkrywanego. A te filmy z video pokazywały ten świat. Mogliśmy budować marzenia nas samych w przyszłości, w takim świecie z filmów. Braliśmy to bezkrytycznie, bo młodość jest naiwna i chce taką być. Naiwnemu idealiście zawsze jest łatwiej żyć, niż sceptycznemu cynikowi.
W młodości rodzą się cele, jakie się potem staramy osiągnąć. Po latach ogląda się filmy z tamtych lat i można porównać marzenia do rzeczywistości. Niektórym się udało.
Taka "Ucieczka..." jest łatwą w użyciu trampoliną do 'tamtych' lat, do skojarzeń z dzieciństwem. Trampoliną o okresie działania liczonym w dwóch godzinach. Wchodzi się ponownie w 'tamtą' bajkę, z 'tamtych' lat, człowiek niemal czuje 'tamte' zapachy, smak... młodość. Potem lecą napisy, nie chce się wyłączać sprzętu, ale w końcu sam dojdzie do końca i się zatrzyma. Trzeba wracać do codzienności. Dziś już o wiele trudniej marzyć tak beztrosko jak 'wtedy'.
Sam film jest dość durny. Taki typowy gniot z tamtych lat. Mizerna fabuła, która trzeszczy w szwach z powodu niedopracowania. Dobra muzyka, ale kostiumy godne epoki. Hollywood zawsze lubiło epatować kostiumami, od czasów skórzanych spodni cowboya, jakie nosił John Wayne. Oni tam myślą, że wystarczy przebrać aktora w bohatera i on się nim stanie. I rzeczywiście to się sprawdza. Jak to Obiwan mówił "to działa na słabe umysły". Mnie jednak rażą te przebieranki, najbardziej chyba w dobrym filmie, chociaż kretyńsko zrealizowanym - "Matrix".
W 1981 bohater filmu akcji nie musiał się jeszcze starać być dobry w swym fachu. Mógł popełniać wszystkie możliwe błędy snując się jak ciele z długą bronią po mieście. Mógł walczyć na ringu jak imbecyl, ale wiadomo było, że i tak wygra. Nakładał maskę twardego Jankesa i kobiety sikały po nogach na jego widok. Wyuczył się męskich gestów od poprzedników, zapalania papierosa, nonszalancji, flegmatyczności, mrukliwości, pozornego tumiwisizmu. To się sprzedawało.
W tym filmie mamy wszystkie możliwe akcenty kina akcji tamtych lat. Wszystkie wypracowane przez lata chwyty Hollywoodu, które mają przyciągnąć uwagę, oraz wszystkie możliwe błędy jakie można było popełnić. Sam film nie jest niczym ciekawym, ale on ma robić Coś w naszych głowach, ma sprawiać wrażenie, pomagać naszej wyobraźni przenieść się do świata, który chcielibyśmy zwiedzić jak turyści. Kiedyś właśnie tak się kręciło filmy. Miały nas przenosić tam gdzie chcieliśmy, jak książki. Dziś filmy działają bardziej bezpośrednio na wyobraźnię, czasami nawet ją zastępują, nie pozostawiają miejsca na osobistą interpretację. Wolałem tamte filmy. Wolę oglądać, słuchać bajki, aby móc samemu dopowiedzieć sobie resztę, to czego nie widać na ekranie, to czego reżyser nie podołał pokazać, zbudować film na nowo we własnej głowie, na nowo, lepiej, po mojemu. Filmy wtedy były nielogiczne, fabuła się nie kleiła, postacie chropowate, niedopracowane. Ale to nie przeszkadzało, bo reżyser liczył na wyobraźnię widza.
Ta dążność do osiągnięcia mistrzostwa powoduje, że ludzkość po drodze gubi dość cenne rzeczy. Dziś reżyser potrafi zbudować gotowy obraz w naszej głowie, już nie musimy się wysilać. Ma do dyspozycji lepszy sprzęt, wypracowane przez lata chwyty operatorskie, bagaż doświadczeń aktorskich. Niby lepiej, jak bardziej komfortowe samochody, ale coś przy okazji stracono.
Tak... dziś reżyserzy nas zaganiają jak psy pasterskie stado owiec. Kiedyś byli jak flecista z Hameln, za którym szczury same poszły.
Komentarze
Prześlij komentarz