"Klatka dla ptaków"
Wieczorem obejrzałem po raz ‘n-ty’ „Klatkę dla ptaków” w gwiazdorskiej obsadzie (https://www.filmweb.pl/film/Klatka+dla+ptak%C3%B3w-1996-6775) z 1996. Musiałem zrobić sobie przyjemność, bo wczoraj wymęczył mnie „Kamerdyner” Filipa Bajona. Nawet nie mam ochoty o tej męczarni pisać.
Osią „Klatki dla ptaków” jest postać homoseksualisty grana przez Nathana Lane Od lat jest to dla mnie przykład najlepszej kreacji aktorskiej, najlepszego warsztatu, najlepszego doboru środków wyrazu i wiarygodności postaci. Nathan Lane w tej roli jest dla mnie wyznacznikiem pozycji 10, w skali od 0 do 10. Do niego porównuję innych aktorów i to jak sobie poradzili z rolą. „Klatka dla ptaków” to komedia, wiem że w oczach wielu to gatunek pośledni, w porównaniu do dramatu. Jednak patrząc na grę Lana, patrzę na pracę aktora, nie ważne w jakim gatunku filmu on występuje.
A więc wokół osi Alberta, granego przez Lana, opisana jest historia zderzenia dwóch odrębnych i antagonistycznie do siebie nastawionych światów amerykańskiego społeczeństwa. Z jednej strony mamy skrajnie kontrowersyjnego senatora z Waszyngtonu, aktywnie udzielającego się w komisji na rzecz odnowy moralnej USA. Zaś z drugiej mamy parę gejów z Florydy, mieszkających w dzielnicy dla homoseksualistów i transwestytów, prowadzących klub, rewię, w której występują drug-queens. Zderzenie mocne i dające pewność, że bez trudu da się wycisnąć z tego dziesiątki sytuacji wrzeszczących komizmem.
Partnera Lana gra Robin Williams. Świetnie daje sobie radę z rolą, chociaż nie jest w stanie świecić tak jasno jak gwiazda Nathana Lane. Ten film jest dla mnie majstersztykiem w każdym calu i długo musiałem się zastanawiać, czego by tu się czepić. Jednym z dwu elementów jest właśnie gra Williamsa. W romantycznych momentach zabrakło czułości z jego strony. Lane wywiązywał się ze swych obowiązków doskonale, ale Williams grający w tym związku twardego faceta, jakby nie stawiał kropki nad ‘i’. To jakby Mike Tyson zawahał się przed ostatnim, nokautującym ciosem.
Oczywiście „Klatka dla ptaków” to nadal komedia, film który sprzedaje widzowi pewną konwencję spojrzenia na świat homoseksualistów. Nie jest on do końca rzeczywisty, bardziej ma przypominać świat hetero, z elementami homo. Przez to jest bardziej zabawny, a to nadal doskonała komedia. Film kręcono 25 lat temu, ale już wtedy homoseksualiści nie wyróżniali się ‘miękkimi nadgarstkami’, jak to mówił Tomasz Raczek. Mimo wszystko udało się reżyserowi stworzyć iluzję familijnej, prawdziwej atmosfery rodziny homoseksualistów, z wiernym gosposiem z Gwatemali, oczywiście też homo (świetny Hank Azaria).
Mimo, że to w założeniu miała być komediowa iluzja świata homoseksualistów, nie potrafiłem się oprzeć porównaniu wiarygodności postaci, z takim filmem jak „Filadelfia” i dla mnie mało przekonującym Tomem Hanksem. To już bardziej prawdziwy wydawał mi się Colin Farell?? u boku Jacka Nicholsona w „Lepiej być nie może". Być może właśnie wiarygodność uratowała formuła filmu – komedia. Wtedy nie trzeba się silić na sprzedawanie prawdy, można użyć przerysowania, iluzji, karykatury, przesady, ‘puścić oko’ do widza, by powiedzieć coś, co mogłoby być obraźliwe, nie na miejscu, kontrowersyjne, wycięte przez amerykańską, purytańską cenzurę. Wtedy łatwiej skusić iluzją widza, zachwycić i przeciągnąć na swoją stronę nawet takiego, lekkiego homofoba jak ja.
No dobrze, ja tu się rozpisałem o pedałach, ale tu jest druga strona medalu... filmu, bez której nie byłoby o czym opowiadać. W obozie przeciwników do Alberta i Armanda staje Gene Hackman. Nigdy nie był moim ulubionym aktorem, ale tutaj kupił mnie z łatwością. Postać fundamentalnie konserwatywnego senatora z Waszyngtonu jest perfekcyjna. Jest tak dobra, że wszystkiego czego byśmy się spodziewali po wyżej scharakteryzowanym jegomościu, jest nam dostarczone bez wymuszenia, z lekkością wirtuoza, na dodatek bez krytykanctwa, moralizatorstwa i w sposób zjednujący sympatię widza dla senatora. To także przywilej komedii, aby móc przedstawić postać antypatyczną w sposób czarujący.
Senator Keeley natrafia w swej krucjacie ku odnowie moralnej Amerykanów, na poważną przeszkodę. Otóż jego szef, postać po której spodziewamy się jeszcze większego zaangażowania w odnowę moralną, umiera w ramionach małoletniej prostytutki, w dodatku czarnej. Jak się łatwo można domyślić, dziennikarze mają używanie.
Czynnikiem łączącym te dwa odmienne do bólu światy, jeden z Waszyngtonu, drugi z South Beach na Florydzie, są młodzi. Albert i Armand wychowali syna, dajmy pokój domysłom, skąd go wytrzasnęli, ważne że syn ma 20 lat. A pan senator ma dla odmiany córkę w tym samym wieku. Jak się należy spodziewać młodzi mają się ku sobie tak bardzo, że w amerykańskim uniesieniu miłości, chcą wziąć ślub. Mamy więc Predatora i mamy Obcego, znaleźliśmy arenę i powód, więc możemy ich razem zderzyć. To jest mniej więcej hollywoodzki przepis na łatwy sukces i tu także się sprawdził.
Efektem zderzenia w filmie sensacyjnym są efekty specjalne i dudnienie w uszach od wybuchów, w komedii mamy erupcję śmiechu i oczywisty happy end. Tym razem świat wojownika o odnowę moralną zostaje zdemaskowany i sprowadzony do normy, jaką dziś jest koedukacja wszelkich przejawów skłonności seksualnych i światopoglądowych. Zwycięża miłość i mamy na koniec klasyczny ślub, choć udzielany jednocześnie przez dwóch reprezentantów boga, z różnych jego aspektów.
Polecam ten film dla rozwiania chmur przygnębienia, dla uśmiechu, bo to najwyższy z najwyższych poziomów rozrywki.
Komentarze
Prześlij komentarz