"Znikający punkt"

 

Włączyć wieczorem jakiś film, to mało, trzeba wiedzieć co włączyć. Ja skusiłem się nazwiskami Nicolas Cage, Angelina Jolie, Robert Duvall, Delroy Lindo, Giovanni Ribisi, a wszystko w jednym filmie "60 sekund" z 2000 (https://www.filmweb.pl/film/60+sekund-2000-933). Właściwie tylko Delroy świetnie wypadł, ale on zawsze dobrze gra. Najgorzej poradził sobie Robert Duvall, ale może to wiek, pamiętam go z "Czasu Apokalipsy" i spodziewałem się czegoś lepszego.

Fabuła jest wątła jak wcześniak w inkubatorze. Wątki powiązane byle jak. Cały suspens filmu akcji słabo wyczuwalny. Ten 'Zły' Raymond Calitri, kompletnie nie potrafi wystraszyć widza, ale także zastraszyć swe ofiary. Zupełnie nieprzekonuje o swej władzy i pozycji w 'złym' biznesie, a fantazyjne hobby, mające go pokazać jako nieodpowiedzialnego i nieprzewidywalnego odmieńca, powoduje jedynie ośmieszenie postaci.

Film nie ma głębi, a nawet treści do przekazania. Jest pośpiesznie zmontowany z dawno już wywartych zagrywek hollywoodzkich, z oczywistych i płytkich postaci. Infantylna fabuła kieruje tyn film raczej do odbiorców familijnych, na niedzielne popołudnie. A sceny kaskaderskie z udziałem samochodów to już samo dno. Jak się ładuje w film 90mln.USD to trzeba zatrudnić fachowców od pościgów samochodowych i wymyślić ciekawe sceny, a jeśli brak weny, to skopiować z wcześniejszych, udanych filmów. No ale może ten szmal poszedł na obsadę i widz musi nacieszyć się wszystkimi, tymi sławami w jednym, zamiast ciekawą akcją z udziałem amerykańskich samochodów z najwyższej półki. No uczestniczą także niemieckie wozy.

Takie dno musiałem czymś skontrować. Nie namyślałem się długo i sięgnąłem po film, który oglądam rzadko, bo zawsze mnie silnie przygnębia. "Znikający punkt" z 1971 (https://www.filmweb.pl/film/Znikaj%C4%85cy+punkt-1971-30719).

Początek lat '70-tych to era buntu przeciw skostniałej, niereformowalnej, oddalonej od potrzeb społecznych, ograniczającej wolność obywatelską, władzy. A także buntu młodego pokolenia przeciw nieżyciowym i nienowoczesnym prawom. Powstały wtedy także "Brudny Harry", "Bullitt", Konwój" i inne, mniej sławne. Pop kultura jawnie krytykowała władzę i nawoływała do koniecznej reformy prawa. Pokazywała wybitne jednostki, często społeczników, biorących sprawy we własne ręce. Wyraźnie odróżniano działania społeczne od posłusznych i poprawnych. Ten bunt wyrósł z zachłyśnięcia się nowymi, ludzkimi, humanistycznymi ideami krzewionymi przez to samo pokolenie, ale nieco wcześniej, pod postacią ruchu hipisowskiego. Następowała zmiana społeczna opisywana przez sławy z dziedziny socjologii. Starsze pokolenie traciło swoją, odwieczną pozycję nauczyciela i przewodnika. Młode pokolenie kwestionowało nauki i wizje jakie starsi ciągle propagowali, mimo szybko zmieniającej się rzeczywistości, która już przestawała przystawać do świętych zasad z dawnych czasów.

"Znikający punkt" aż kipi od wątków krytykujących stan rzeczy społecznych w latach '70-tych. Wewnętrzna czystość przekonań, prostota poglądów i silna chęć bycia sobą, wolną osobą, nieuwikłaną w żadne układy, to cały Kowalski, a w tej roli doskonały Barry Newman. Wszystko to stoi w kontraście do brudu, zakłamania, hipokryzji, ograniczeń swobody myśli i przekonań dnia codziennego w pracy policji, mediach, a nawet w życiu zwykłych ludzi, którzy kładą uszy po sobie, godzą się na taki 'układ' tylko po to, aby mieć święty spokój. Czarny radiowiec Super Soul, jest tutaj takim chórem z antycznego teatru, który tłumaczy akcję filmu, konflikt Kowalskiego z prawem, na humanistyczne wartości.

Mimo to, sam Kowalski jest złamany. Wykoślawiony do środka. Odrzucił już dawno wartości społeczne i skupił się na tym, aby przetrwać w 'tym świecie' za wszelką cenę i na własnych warunkach. Ucieczka samochodem przez całe Stany jest jego łabędzim śpiewem, odreagowaniem, krzykiem - NIE ZGADZAM SIĘ!. Dla widza ma być jak "ostatni Mohikanin", ostatni wolny człowiek pokazujący, że na Dzikim Zachodzie nie stawia się płotów ograniczających swobodny ruch ludzi i zwierząt. Ma być takim przedstawicielem klasy młodych buntowników, którzy chcą pokazać, że istnieją i mają swoje poglądy o które chcą walczyć, burzyć stare ramy i budować nowoczesne, bardziej ludzkie.

To wszystko wsadzone we wspaniałego Dodge Challengera z 1970 i szczupłą postać Barrego Newmana. Reżyser Richard Sarafian nalegał aby główną rolę dać Hackmanowi, albo Kristofersonowi. Co by to była za porażka! Producent na szczęście się nie zgodził. A więc wsadzono tyle treści w jeden, bezprawny, totalnie aspołeczny, niebezpieczny dla wszystkich postronnych, akt egoistycznego piractwa drogowego. Ten akt urasta do rangi sztuki, a kiedy pokazuje się go w tak przychylny sposób, nie da się go traktować jako działanie naganne społecznie. W tamtych czasach społeczeństwo amerykańskie miało dużo więcej tolerancji dla działań aspołecznych, bo sami młodzi Amerykanie wyrośli na aspołecznym buncie hipisowskim. Dziś ten film, kiedy odrzuci się treść, może wydać się obrazoburczy, pochwalający, miast potępiać, działania niepoprawne. Dzisiejsze społeczeństwo świata zachodniego prześciga się w posłuszeństwie wobec praw i nakazów władzy, a wszelkie odstępstwa od tego nazywając aspołecznymi, a nawet asocjalnymi (ostatnie wydarzenia w Niemczech). Dzieci hipisów są inne niż 'starzy'. Nie mają potrzeby buntu, a zamiast tego potrzebę spokoju przez posłuszeństwo.

W takim wymiarze "Znikający punkt" może dziś uczyć dystansu do rzeczywistości. Dystans zwykle uczy pokory i rozumienia zasad działania. Niestety dziś "Znikający punkt" to pomnik pop kultury filmowej. Pomnika nikt nie analizuje, a jedynie wychwala i buduje wokół bezrozumną świętość. Oglądamy więc ten film bez zastanowienia nad przekazem treści, a nawet nad pobudkami jakimi kierował się Kowalski. Na te dwie godziny oglądania, człowiek dziś uznany przez prawo i ogół jako 'czarna owca', staje się dla nas bohaterem. A jeśli się staje, pomimo że nie powinien, to tylko dowód na płytkość 'oglądania' dzisiejszych widzów. Może także na znikające możliwości intelektualne.

Nie napisałem nic o fabule "Znikającego punktu", ale myślę sobie, że ten który Czegoś Takiego jeszcze nie widział, nie jest kino-, czy filmomanem, albo jest za młody. Nie znać "Znikającego punktu", to jak urodzić się w Polsce i nie wiedzieć co to "Pan Tadeusz".

No ale miała być kontra do "60 sekund", więc trzeba pochwalić bardzo głęboki przekaz, silną treść, doskonałe aktorstwo, nie tylko Newmana, przemyślaną i wciągającą fabułę, doskonałą muzykę, wspaniałe, wiekopomne sceny kaskaderskie z udziałem Challengera, poezję i harmonię z jaką ten film płynie przed oczami i emocjonalizm jakim przygniata, a także nieskrępowaną radość i nadzieję pomimo znajomości zakończenia, od samego początku.

Mnie osobiście straszliwie ten film desperacko przygnębia, a nawet wpędza w myśli samobójcze. Ten uśmiech Kowalskiego tuż przed Końcem, jest jak spowiedź z całego życia. Nie powiem, że nie próbowałem być jak Kowalski. Odkręcić manetę do końca, albo wcisnąć pedał do dechy i wyzwolić się na... jakiś czas z tego co tu mnie trzyma, z iluzji, że tu jest moje miejsce. Ale żeby być Kowalskim, trzeba mieć jaja i paradoksalnie, wiedzieć czego się chce.

Większość wokół nie wie czego chce Kowalski. Nie wie, bo zwykle nie wykracza poza główny kurs, standardowe koleiny, nigdy, przenigdy nie kwestionuje tabu. A nawet jeśli zaobserwuje coś spoza, potępia w czambuł z lęku przed Innością. Nie chcemy nawet wiedzieć, że można inaczej, że można być innym, że można zrobić coś nie tak jak inni, a jednak osiągnąć ten sam cel, szczęście. Nigdy nie uwierzymy, że szczęściem dla drugiego człowieka, może być coś innego od naszego szczęścia. Ale to dobrze, tak jest łatwiej żyć. Relatywizować, a potem kwestionować ramy, w których To Wszystko się mieści, to prosić się o pustkę i samotność.

No tak, ale co to znaczy być jak Kowalski? Stopić się na dwie godziny oglądania filmu z tą postacią i poczuć jak to jest walczyć z wiatrakami, w imię anarchii? A może być Kowalskim na codzień, odnaleźć swoją Walkę i nieoglądając się na koszty, trwać w drodze do wyznaczonego celu, nawet jeśli wszyscy wokół mają cię za durnia lub wroga publicznego? A może płyciej. Kupić sobie Dodge Challengera z 1970, odrestaurować go na cacucho i jeździć po hipsterskich dzielnicach miast i wsi, kreując się na Kowalskiego za kierownicą... ale do 90km/h. Może jednak chodzi o to, aby odnaleźć w sobie tą wolność myśli i postanowień, pielęgnować ją i wierzyć, że jest podbudowana silnym fundamentem Moich wartości. Wartości moich, bo dla mnie zrozumiałych, a nie mi do głowy wtłoczonych. Niezdradzać tej wolności mimo pokus i przymusu świata zewnętrznego. I może od czasu do czasu poczuć wiatr we włosach pędząc do zatracenia.

Tak... słuchając starego, nieekologicznego silnika V8 na wysokich obrotach, to uwierzyć w boga motoryzacji, z duchem świętym w etylinie 95. Tymczasem my, malutcy Europejczycy, jeździmy ekonomicznymi dieselami czterocylindrowymi w rządku poprawności, a marzenia o V8 realizujemy na ekranie wielkiego telewizora kupionego na raty. Najgorzej jak ktoś ze znajomych to marzenie zrealizuje. Trzeba takiego za nogi chwycić i ściągnąć na ziemię, by nam za wysoko nie odleciał, bo bez niego będzie nam smutno, kiedy swym wzlotem udowodni naszą iluzję marzeń. Więc zanim kupię sobie V8, ja Mariusz Reweda chcący być przez chwilę Kowalskim, będę ział ogniem nienawiści na ograniczenia poprawności i ekologii, bo w mojej iluzji wydaje mi się, że to one mnie powstrzymują.

Komentarze