"Carlos"
W nocy, jak przystało na gatunek kryminalno-terrorystyczny, obejrzałem film z 2010 "Carlos" (https://www.filmweb.pl/film/Carlos-2010-613114) i zrobił na mnie wrażenie. To produkcja francusko-niemiecka i film opowiada głównie o działaniach terrorystycznych na terenie Francji i Niemiec, w latach '70-tych.
Przez ostatnie dziesięciolecia, francuskie kino wykształciło specyficzny styl naturalizmu i realizmu plenerów. Kiedy Hollywood opływa w bajkowość, odrealniające filtry kolorystyczne, nienaturalnie konstruowane plenery, a nawet akcje poszczególnych epizodów, Tarantino sięga po taśmę Kodaka, zamiast cyfrowej surowości, to Francuzi idą w kierunku ostrości wyrazu, niemal jak z kamer telewizyjnych, oraz naturalności w konstruowaniu plenerów. To nadaje zupełnie innego odbioru filmowi, można poczuć się bliżej postaci, które są bardziej takie, jak ludzie których widujemy na ulicy.
Dodatkowo, w filmie "Carlos" reżyser dobrał niezwykłe twarze aktorów. Ja czułem się z nimi tak, jakby na prawdę ten film kręcono w latach '70-tych. Niestety złudzenie burzyły niedociągnięcia planu filmowego. Kierownik planu zawalił sprawę z samochodami. Postarał się o liczne ich wypożyczenie z kolekcji muzealnych, ale zapomniał sprawdzić które modele były produkowane w czasach, kiedy odbywa się akcja filmu. Ponadto samochody są za czyste, zbyt ładne, świecące jak psu jajca, a ulica brudna od jesiennej, paryskiej słoty, lub kurzu Libanu.
Jeszcze jednym zgrzytem są didaskalia pisane na ekranie, mające pomóc widzowi odnaleźć się pośród licznych postaci historycznych, oraz miejsc. Film jest bowiem fabularyzowaną, prawdziwą opowieścią. A może te napisy tak szybko znikają i są tak nieczytelne, nie tylko z powodu niezwykłości nazwisk i nazw miejsc, ale po prostu mają grać jedynie rolę wizualną. Mają nas wprowadzać w udawany dokumentalizm, w tym miejscu akurat, rodem z filmów amerykańskich.
Miejscami postarano się o odpowiednią muzykę, nadającą ton zaangażowaniu młodych aktywistów lewackich w terroryzm. Punk-rock idealnie pasuje. Ale dlaczego tylko miejscami się o to postarali. Kiedy mamy do czynienia z wątkami rozgrywanymi w Libanie, mogli dać zaangażowane piosenki islamskie. To by jeszcze lepiej podziałało. A tak wyszło mdło.
Aktorzy, z głównym bohaterem na czele, fantastycznie wykonali swoją robotę. Na początku potrzebowałem chwili aby wejść w tą realistyczną konwencję i niezwykłe, z pozoru amatorskie środki wyrazu wykonawców, ale po jakimś czasie już czułem się wzięty pod rękę przez tą nową dla mnie estetykę. Zwłaszcza postacie trzecioplanowe, z dziewczynami na czele grały doskonale. Nie zrozumiałem jedynie golizny na początku filmu. Przez chwilę wydawało mi się, że na prawdę oglądam polski film z lat '70-tych, a nawet jakieś fabularyzowane porno. No bo po chuj reżyser pokazuje na talerzu chuja głównego bohatera? Ja to sobie próbuję tłumaczyć taką formą przekazu zwierzęcego, młodzieńczego zaangażowania w ideały wówczas bardzo modne pośród młodego pokolenia buntowników. Chwilę wcześniej 'dzieci kwiaty' walczyły o miłość dla wszystkich, buntując się przeciwko cisnącym ich ramom kulturalnym 'starych'. Ale w latach '70-tych, terroryzm był silną frakcją protestu młodych przeciwko niesprawiedliwości socjalnej i ekonomicznej. Wtedy walczono bardziej już zdecydowanie, nie kwiatami, ale arużem (broń) i nie o miłość, a o sex. Może więc pan Olivier Assayas (reżyser), miał taki pomysł, aby pokazać brak skrępowania tych bojowników o wolność naszą i waszą, no i kazał Carlosowi wywalić niechlujnie fujarę frontem do widza.
W pewnym sensie "Carlos" ma podobny wydźwięk jak hollywoodzkie opowieści o głównych postaciach półświatka, tudzież o baronach narkotykowych. Pokazuje dużą część życia bohatera, który własnym czynem i zręcznością intelektualną, a zapewne także premedytacją i siłą charakteru jak u rozjuszonego byka, wyszarpuje losowi sukces, a potem stacza się z drugiej strony tego szczytu na samo dno, gubiąc gdzieś po drodze ideały, jak laczki w pędzie ku przepaści. Ideały, które przecież dały mu ten wytrych do drzwi przeznaczonych tylko i wyłącznie dla takich jak on.
"Carlos" ma kilka rozdziałów. Na szczęście reżyser nie pokusił się o tak modne skakanie pod prąd linii czasu. Nie ma, tak mnie drażniących momentów, pod tytułem - 'co się wydarzyło rok wcześniej'.
Każdy z tych rozdziałów "Carlosa" wciąga równie interesująco. Zaczynamy od pomysłu na drogę, od młodzieńca owładniętego ideologią wenezuelskiego socjalizmu, od człowieka, który chce dokonać wielkich czynów za wszelką cenę, od człowieka który nie ma prawie nic do stracenia, oprócz złudzeń swego talentu. Bohater spotyka współpracowników równie zaangażowanych jak on, równie ogarniętych świetlistymi, humanistycznymi, sprawiedliwymi ideałami jak on. Czuje się przez nich wspierany i sam ich podtrzymuje w sile.
Potem mamy rozdział uświadomienia sobie prawdziwego celu drogi, jaką wybrał. To czas utraty iluzji fundamentu tego wszystkiego w co się zaangażował, teoretycznego napędu, utracenie z pola widzenia ideałów. One jeszcze są obecne, ale nie w centrum uwagi bohatera. Teraz pracuje na swój osobisty sukces, teraz kreuje siebie na tle swych osiągnięć, a ideały są tylko fasadą, flanką boczną. Są tarczą niesioną z boku, na ramieniu, jak emblemat i asekuracja. Teraz ma już taką pewność siebie jak Achilles. Do zwycięstwa jest mu potrzebny tylko miecz, bronić się nie musi. Teraz bohater traci przyjaciół, bo ma już moc podążania własną drogą. Teraz spotyka już tylko konkurentów. Ludzie go otaczający spostrzegają jego cynizm, ale jeszcze mu wierzą, mimo że on potrafi ich tylko wykorzystywać i nie dawać nic w zamian.
Kolejny rozdział to utrata tarczy z wypisanymi mitami, w jakie wierzył. Zagubił ją i nie wie gdzie. To pierwszy etap popadania w chaos, utraty wizji celu i celowości działania. Gorączkowo szuka nowego planu, na kolejne lata, ale znajduje tylko zaprzeczenie ideałów jakie kiedyś dały mu sposób na zaistnienie. To go irytuje i przygnębia. Łatwo więc popada w uzależnienia od dystrakcji. Szuka schronienia przed naciskającą zewsząd, złą sławą jego sukcesu.
Ostatni etap to śmierć bohatera w postaci. Nie taka realna, ale taka transcendentalna. To nie jest czas refleksji. Zastanawianie się, tylko napędza lęki i koszmary, wychodzące z szafy wspomnień. Ucieczka od siebie jako bohatera i człowieka, który osiągnął zaplanowany sukces, jest już paniczna. Nie stać go już na utrzymanie maski na twarzy. W ludziach go otaczających widzi jedynie lepszych od siebie i sobie podobnych, albo wrogów chcących go ściągnąć z tronu, będącego już tylko iluzją. Zasklepia się w sobie, a na zewnątrz wyciąga jedynie macki mające zaspokajać jego podstawowe potrzeby. W końcu przychodzi upadek realny, śmierć, lub więzienie. Czasami, w innych filmach, Carlosowi podobny bohater, doznaje magicznego uzdrowienia i przechodzi na 'dobrą stronę mocy', nawet jeśli zaraz potem umiera, a syn pali jego zwłoki i pamięć po nim na stosie w samotności, gdzieś na księżycu Endor.
Przez całe życie, ten superbohater ma wizję swej wielkości, którą jedynie wspiera ideologią. Na prawdę jest superbohaterem, takim idealnym 'self made man'. Niestety jego moc jaką dał mu los, przerasta jego możliwości panowania na nią i w końcu spala go od środka.
Tacy superbohaterowie są potrzebni ludziom ich otaczającym, a nawet całym społecznością wierzącym w ideologie jakie stworzyli, bo ich potrzebują do szczęśliwej egzystencji. Może sami kończą na krzyżu, ale pamięć po nich trwać będzie wiecznie.
Tacy superbohaterowie przyciągają jak magnes kobiety, albo wręcz przeciwnie, bo LGBT istnieje, może nie wszyscy o tym wiedzą, od samego początku tej cywilizacji. Wokół takiego płomienia, takiej siły rozgrzeje się każdy, każdy poczuje się bezpiecznie i uwznioślony blaskiem swego osobistego bohatera, sam poczuje się herosem.
Film "Carlos" doskonale, wręcz wspaniale oddał ten cykl życia superbohatera. Faktyczność postaci i scen z jego udziałem, dodaje jeszcze wiarygodności filmowi. Gdyby jeszcze raz zmontować "Carlosa", ominąć te drobne błędy planu, tła dźwiękowego, tempa akcji (dla mnie za szybkie, tam gdzie powinno być wolne), typografii didaskaliów, to powstało by arcydzieło. Takie jest moje zdanie. No i jak by zakleić chuja listkiem figowym, to może wyświetlono by go we wszystkich kinach USA, bo przecież większość scen ma wiodący język angielski.
Komentarze
Prześlij komentarz