"Bohemian rhapsody"

 

Niektóre filmy powstają na zamówienie emocji tłumu. Są takim celuloidowym pomnikiem. Nie dla tych, których uwieczniają, ale dla tych, którzy chcą ich pamiętać, albo raczej to, czego bohater jest symbolem w ich życiu.

Ja nigdy nie byłem fanem muzyki zespołu Queen, chociaż niektóre kawałki, te bardziej disco, uważam za niezwykle udane. Co do reszty, zgadzam się z filmowym Rayem Fosterem, w tej roli świetny Mike Mayers.

Film "Bohemian rhapsody" z 2018 (https://www.filmweb.pl/film/Bohemian+Rhapsody-2018-619201), nie wyszedł poza konwencję laurki. Miał być takim paradokumentem biograficznym, naćkanym muzyką Queen i to mu wyszło. Nie nudzi, nawet po dwóch godzinach. Ale jest, zaskakująco dla mnie, nierówny artystycznie.

Jak sądzę, miał w zamierzeniu być bardzo emocjonalnym, rozbudzać uczucia, uwrażliwiać na ludzkie perypetie życiowe wielkiego artysty. Miał tworzyć obraz człowieka, którego intymny świat często staje w kontrze do rzeczywistości jaka go otaczała. To nie jest tylko historia życia do opowiedzenia, reżyser starał się pokazać coś więcej, drogę artysty do wielkości, przemianę chłopaka w mężczyznę i dalej..., i drogę do wewnętrznego porozumienia z samym sobą.

Na pewno udało mu się pokazać, jak trudno jest człowiekowi wrażliwemu, utrzymać równowagę w świecie tak silnych doznań, częstych i gwałtownych zmian kierunku, i osamotnienia w tłumie. Pokazał wewnętrzny świat Mercurego, przynajmniej taki, jaki wydawał mu się być.

Ja jednak przez większość filmu nie mogłem oprzeć się wrażeniu sztucznej afektacji i sentymentalizmowi. Słabe dialogi, a przede wszystkim brak głębi w realizacji scen kluczowych, zmieniających tory życiowe bohatera, jak dla mnie spłycały przekaz, nie mogłem poczuć wagi tych momentów, w życiu Mercurego. Przedłużające się zbliżenia na twarz, powtarzaną w kółko tą samą afektację, przypominały miejscami przeciągnięcia aż do kiczu z tureckich telenowel.

Być może zawinił Rami Malek, odtwórca głównej roli, z twarzą wyrazistą, a jakże, ale z niezbyt dużym zasobem warsztatu aktorskiego, by pokazać pełne spektrum emocji, a nie wciąż parę, tych samych grymasów. Lucy Boynton w roli Mary grała podobnie, jakoś tak nienaturalnie, właśnie jak na lata '70-te, jaskrawo, neonowo, w wąskim spektrum świateł dyskoteki.

Ale film się zmienił pod sam koniec. Nie wiem jakim cudem, reżyser pod koniec nagle zaczął bardziej się przykładać do roli twórcy magii, kreatora emocji z obrazu. Aktorzy nie podnieśli poziomu, ale wszedł na boisko ktoś, z o wiele lepszym kunsztem aktorskim i podciągnął niektóre sceny. Na pewno kluczową, z koncertu pomocowego. Myślę tu o Aaronie McCusker, w roli Jima Huttona, ostatniego partnera Mercurego.

Tak, w długiej, ostatniej scenie koncertu reżyser dał popis. Stworzył właśnie to, czego po filmach oczekujemy, machnął różdżką i z niczego powstało Coś. Sam koncert, zbiorowisko ludzi, jak żywy las przed sceną, muzyka jaką znamy wszyscy... to nie robi atmosfery. To trzeba odpowiednio zmontować. Przełożyć ten tort wielokrotnie masą zbliżeń na twarze ludzi, przeżywających wielkie emocje, które zaczynają udzielać się widzowi. Zagrać nawiązaniem do tekstu piosenki, do wspomnień, z już nam znanego życia bohatera. Zebrać wszystkie skłócone wątki w jednym, monumentalnym rozwiązaniu i pogodzeniu, ze łzami szczęścia. Wtedy widz zaczyna dostrzegać w tej scenie coś więcej niż tylko zwykłe granie na scenie. To jest litania, więcej, to jest msza zbiorowa, uwznioślająca wszystkich w niej uczestniczących, religią jest muzyka, a głos wielkiego mistrza przewodnikiem.

Właśnie w tej scenie, Aaron McCusker świetnie prowadzi nas widzów w podniosły świat tej chwili. Wydaje się, że nawet coś dostrzega... tam w górze.

Koncert ma być zakończeniem i ukoronowaniem całości. Scena jest pełna symboli, ale nie czuć w niej sztuczności nakręcania emocji. Doskonale zdajemy sobie sprawę z tego, że to tylko muzyka, to tylko kilka minut, ale dajemy się ponieść ognistej namiętności. Samo zakończenie, kiedy zespół schodzi ze sceny i film się kończy, to już perełka symbolizmu, ale dobrze zmontowana. Ludzi już nie ma, a muzyka i słuchacze dla których ciągle brzmi, są wiecznie.

Oprócz opowieści biograficznej, w filmie można dostrzec też inne rzeczy. Przecież nie pierwszy raz oglądałem podobne paradokumenty o wielkich zespołach pop-music. Gwiazd nowej ery, skupiających w sobie tak wielkie emocje tłumu, mających tak wielką władzę nad milionami, którą dostali za robienie błahostek, wywoływanie emocji przez swoją twórczość, bycie sobą.

Zazwyczaj te gwiazdy, by trwać potrzebują tworzyć i szybko bledną. Grupy muzyczne się rozpadają, bo zbiorowisko indywidualistów jest z natury niestabilne. Najczęściej kończy się wena twórcza i zaczyna się odtwórczość, kręcenie się w kółko. Reżyser podkreślał wiele razy, jak wielkie zasługi dla Queen zdziałał Mercury. Dzięki jego talentowi, ciągle mogli iść do przodu, improwizować nowe rozwiązania, znajdywać nowe sposoby na bycie na topie, wyprzedzanie młodszych od siebie. Ale pokazał także słynne spotkanie z dziennikarzami, których interesowało wszystko o Queen i Mercurym, tylko nie ich muzyka. Tak właśnie tłum widzi artystów. Muzyka, która tak wspaniale w duszy gra, jest tylko narzędziem stwarzającym gwiazdy. Tłum nie potrzebuje muzyki, tylko gwiazdy. Dlatego bardziej od ich twórczości, interesuje go kim prywatnie jest gwiazda.

Trwanie w stanie permanentnej trasy koncertowej, spalania się na scenie i w koniecznych, w takich warunkach, orgiach pijackich, jest trudne do zniesienia. Tworzenie na zamówienie kolejnych płyt z hitami, jeszcze trudniejsze. To co z początku wydaje się celem i marzeniem, staje się homontem na karku. Niezwykle trudno w takim życiu odnaleźć harmonię i spokój. Zabawa ma być świętem, a nie trwać bez przystanku. Dlatego tak mało jest zespołów które trwają dłużej niż kilka lat.

Ciekawe jest to osiąganie wielkich marzeń, sukcesu. Tak na prawdę to co najlepsze, to droga na szczyt. Ale kiedy tylko tam się znajdziesz, w każdym kierunku masz w dół. Nie można stać na szczycie długo i zastanawiać się jak wyhamować staczanie się. Widząc ten cykl życia mistrzów, czasami lepiej osiągać mniej, ale na dłużej. Historia muzyki pop zna takie przypadki.

Komentarze