"Dżentelmeńska umowa"
Pora na kolejną staroć nikomu niepotrzebną. Znowu Elia Kazan, "Dżentelmeńska umowa" z 1947 (https://www.filmweb.pl/.../D%C5%BCentelme%C5%84ska+umowa...). Wreszcie film na miarę moich potrzeb!
Takie filmy stworzyły wielkość Kazana. Znawcy psychologii, pracowitego analityka ludzkich zachowań i relacji. Gdyby wyrzucić całą tą anachroniczną, przedwojenną oprawę filmu, zmienić dialogi tak, aby nie było tych szkolnych recytacji, monologów wygłaszanych po kilka minut, zrezygnować z typowego dla kina przedwojennego - idealizmu, to film można by nazwać ponadczasowym i puszczać nawet dziś.
Tylko że dziś może by się nie sprzedał. No bo przypuśćmy, że robimy dziś film o segregacji sanitarnej, podziale i antagonizmie społecznym, propagandzie władzy, ideologizacji politycznej, naiwności społecznej i niedowiarkach. Czy to by w ogóle puścili, skoro napisanie "noszenie maseczek szkodzi, a nie pomaga" może zlikwidować ci konto w mediach społecznościowych.
"Dżentelmeńska umowa" w 1947 była takim filmem wciskanym jak kij w mrowisko. Władze wytwórni długo nie chciały się zgodzić na jego kręcenie. Bo miał opowiadać o antysemityzmie w USA. Władze wytwórni to głównie Żydzi, którzy nie chcieli mieszania, aby nie było gorzej.
Nie wiem dokładnie jak z tym antysemityzmem w USA wówczas było, ale wydaje mi się, że Kazan nieco wyolbrzymił temat, aby móc go jaśniej pokazać. Tym niemniej na pewno taka forma antysemityzmu istniała i istnieć będzie po kres historii instytucji religii. To bardzo ciekawy temat z punktu widzenia socjologii, bo dotyczy podstaw egzystencji społeczności ludzkiej. W tym wypadku dotyczy ludzi, którzy chcą zmieniać fundamenty tej społeczności, bo nie pasują do nowożytnej ideologii równości ludzi.
Antysemityzm jest wypadkową naturalnych praw rządzących kształtowaniem się, rozwojem i trwaniem w zdrowiu każdej społeczności ludzkiej na Ziemi. Zakreślanie granic "my/oni" jest naturalnym procesem. Dyskryminacja "ich" też jest. Ale nie pasuje do dwudziestowiecznej rzeczywistości 'nowego człowieka', chcącego równości praw wszystkich ludzi. W czasach, gdy na fali nacjonalizmów wybuchła i przeminęła wojna światowa. W czasach, kiedy ostatnie monarchie traciły władzę, na rzecz ludu.
W tych czasach znajdowali się ludzie, chcący walczyć o równe prawa... chociażby dla Żydów. Nie mieli, to oczywiste, wiedzy szerokiej. Ale mieli silne przekonania ideologiczne i moc sprawczą idealizmu. Walczyli o równość religijną, ras, przekonań, dziś walczą o neosocjalizm. Czyli o szczytne ideały humanistyczne. Czasami zwyciężali, czasami nie dziś, ale później. Ich działania przynosiły nie tylko zwycięstwo ich ideałów, ale także skutki poboczne. Upadek religijności narodu, zerwanie łańcucha przekazu wartości międzypokoleniowych i emancypacja potrzeb jednostki, ponad potrzeby społeczne, to też wynik ich działań. Ale tak musiało być. To naturalne przemiany.
A więc film opowiada o antysemityzmie. Pewien pisarz i dziennikarz, w tej roli Gregory Peck, zostaje zatrudniony przez wpływowy tygodnik nowojorski, aby napisał cykl artykułów o antysemityzmie. Wpada na pomysł, aby jako nowoprzybyły do Nowego Jorku obywatel, podać się za Żyda i zobaczyć jak to jest z tym antysemityzmem. Okazuje się być kiepsko. Bo wpływa to na jego życie osobiste tak bardzo, że je zmienia. On jednak, jako ten rycerz na białym koniu, walczący o dobro ogółu, nie poddaje się. Udaje mu się za to, zmienić świat dookoła i swoich bliskich na własne podobieństwo. I na koniec osiąga sukces i nadzieję na lepsze jutro.
Film zrobiony silnie ku pokrzepieniu serc po wojnie, ku odmianie na Nowe, ku przestrodze, że Stare może wrócić. Można powiedzieć, że film naiwny, ale... Scenarzysta i reżyser zrobili kawał dobrej roboty, aby wydobyć na wierzch wszelkie możliwe przejawy antysemityzmu. Zarówno u tych którym 'pejsy' przeszkadzają, jak i u tych, którym 'mośki' są przyjaciółmi, wreszcie przejawy antysemityzmu u samych Żydów. Nikt nie może być neutralny, każdemu dostanie się za swoje. Jak w Kambodży za Polpota, albo w Chinach za rewolucji kulturalnej, albo... u Orwella.
Antysemityzm stał się w filmie takim enzymem wyzwalającym reakcje ludzi na trudną sytuację. Okazuje się, że dziewczyna głównego bohatera, nie jest antysemitką, ale nie walczy z antysemityzmem, bo nie ma na to siły i odwagi. To powoduje, że nasz rycerz, Gregory Peck, nie potrafi ułożyć sobie z nią życia. Miłość to za mało, chce jeszcze aby wierzyła w tą samą ideologię co on. Ona jest typem zachowawczym, niewalczącym. Mówi wprost - wolę abyś nie był Żydem, tak jak wolę abyś był zdrowy, a nie chory, abyś był przystojny, a nie brzydki, abyś był młody, a nie stary... co w tym złego, zawsze chcemy aby życie było lepsze niż aby miało być gorsze. Dziewczyna dostrzega tak na prawdę więcej niż ten nasz rycerz. Dostrzega naturalność w potrzebach ludzkich, w ludzkich zachowaniach i pośrednio zadaje mu pytanie - dlaczego mam walczyć o ideały, skoro nie muszę? To mi przypomina niedawną dyskusję na DKFie o 'tych bogatych, co włażą na Everest, bo sobie kupili wejście'. Można by powiedzieć - jak bym miał wybierać czy mieć szmal i wejść na Everest za pieniądze, albo wejść tam mocując się z brakami finansowymi, ryzykując bo nie mam sprzętu, siląc się na wizerunek bohatera, który wchodzi bez tlenu, ale dlatego, że go na niego nie stać... to wybrałbym ten pierwszy model.
Nasz rycerz Gregory Peck, grający jak zwykle zdziwionych niesprawiedliwością świata harcerzy, wierzących w najwyższe ideały i własny honor, ślepych na szerszy wgląd w temat i konsekwencje swych działań... nie poddaje się. Nikt się temu nie dziwi. Odrzuca wszelkie, inne od własnych przekonań poglądy i wszystkich dookoła siebie, którzy mają inną wizję świata, a nawet samej walki o te same ideały.
Film jest na prawdę dobrze wyreżyserowany. Akcja płynnie przebiega między tymi wszystkimi niuansami emocji walki z antysemityzmem. Zahacza o codzienne życie bohatera i jego rozterki duchowe. Nie ma tu zgrzytów, ani sprzeczności. To na prawdę kawał dobrej roboty reżyserskiej, aby tak naturalnie i prawdziwie oddać fragment życia człowieka. Zajrzeć mu w oczy i pod skórę, pojąć jego motywy działań i lęki. Żadko zdarzają się tak dopracowane filmy, może dlatego dostał garść oscarów i sporo innych nagród. W tamtych czasach nie robiło się takich filmów. Zazwyczaj spłycało się tło emocjonalne, operowało skrótami w charakteryzacji bohaterów. Niestety Kazan nie potrafił tego oprawić w nowoczesne ramy, tak jak na przykład widać to w filmie z Bogartem "Mroczne przejście" z tego samego roku.
Ale reżyser postanawia jednak skończyć film happy endem. Film ma być ku pokrzepieniu serc. Więc ci co zwątpili, nabrali nowych sił do walki, ci co mieli inny pogląd, zmienili zdanie na to obowiązujące, ci co wygrywali, przegrywają, ci co nie mieli racji, zostali ukarani. Brzmi jak recepta na film propagandowy MosFilmu, co nie!
Po drodze do tego happy endu, doświadczamy ciekawych zdarzeń. Matka Pecka, w tej roli dobra w swym fachu Anne Revere, wygłasza tyradę, to najczęstsza forma przekazu treści w tym filmie, o tym, że chce żyć długo, aby zobaczyć jak świat się zmieni. W domyśle, dzięki takim rycerzom jak jej syn. Czy będzie gotowa także na skutki tych zmian? Tego nie wiemy.
Po drodze spotykamy także bliskiego przyjaciela Pecka. Żołnierza powracającego z II wojny światowej, który jak gdyby nigdy nic, włącza się w stare życie sprzed wojny. Dziś takie coś wydaje się trudne, ale może wtedy ludzie byli inni.
W tej roli również dobry John Garfield. Rola drugoplanowa, ale podobno dostał za nią tyle co Peck. John gra Żyda prawdziwego, a nie udawanego jak Peck. Opowiada o tym jak to jest być prześladowanym, ale nigdy nie mówi dlaczego po prostu nie zmienił nazwiska i się nie ukrył jak wielu, jemu podobnych. Mówi - nie chcę walczyć - ale utrzymuje postawę wymagającą walki.
Dla przeciwwagi po drodze spotykamy sekretarkę Pecka, która jest Żydówką, ale się ukrywa, bo tak jest łatwiej żyć. Naszego rycerzyka to irytuje. Ten udawany żydowski bojownik o równe prawa dla swych braci, wymaga aby każdy angażował się na full. Albo jesteś z nami, albo jesteś przeciw nam!
Spotykamy także małego, jedenastoletniego Deana Stockwella, syna Pecka. Deana pewnie pamiętacie z "Dune" Lyncha, gdzie grał doktora Yueh. Syn też jest zaangażowany w walkę ojca. Dostaje bencki od kolegów ze szkoły, ale trwa murem za pomysłem ojca na bycie Żydem przez 8 tygodni. Malec jest znakomitym wybiegiem reżysera, który umożliwia mu prezentowanie dydaktyzmów dla widowni. Ojciec tłumaczy podstawy synowi, a przez to reżyser nakreśla plan ogólny paradygmatu antysemityzmu widzom.
Wreszcie napotykamy na scenę, w której Peck odkrywa karty i mówi współpracownikom w wydawnictwie, że udawał Żyda. Wygłasza kolejną tyradę o tym, że przecież nie różni się od tego faceta z wczoraj. Ma te same włosy, zapach, poglądy, jest tym samym człowiekiem, więc - dlaczego uważacie, że Żyd jest inny, skoro uwierzyliście, że ja byłem Żydem! - peroruje w emocjach. Zadaje trafne pytanie, ale pozostaje ono bez odpowiedzi. Być może dlatego, że odpowiedź zburzyła by moralizatorski wydźwięk filmu. Mogłoby się okazać, że Żyd nie różni się od Chrześcijanina, że to jedynie określnik, mający pokazać kto jest kim, jak koszulka w kolorowe paski, zawdziana na grzbiet piłkarza podczas meczu. Bez tej koszulki, zrobiłby się galimatiaz i cały mecz szlag by trafił. No ale to nie pasuje do walki z antysemityzmem.
Po drodze napotykamy jeszcze jedną ciekawą kwestię. Odniesienie do amerykańskich wartości. Peck wygłasza kolejną tyradę o tym, że on nie walczy z Chrześcijanami o Żydów, ale walczy o poszanowanie amerykańskich wartości z Antyamerykanami. A czym one wówczas były. Skoro tak jawnie i bez wyjaśnień, główny bohater się do nich odnosi, to musiały być jasne powszechnie.
Wtedy Ameryka wierzyła w ideologię, która była nowatorska na tle wszystkich innych, na Ziemi. Przede wszystkim wierzyli w zróżnicowanie i równość obywateli, w różność ich wyznań i poglądów, odmienność ras i możliwości intelektualnych, a przede wszystkim w równość szans na sukces. Słowem wierzyli w możliwość połączenia w jednym worku wszystkich odmian ludzi, przy zachowaniu wiodącej religii (Chrześcijańskiej), polityki republikańskiej i gospodarki kapitalistycznej. Dziś wydaje się to oczywiste, ale po II wojnie to było oczywiste tylko i wyłącznie w USA. Co ciekawe to działało i dawało nadzieję na to, że działać będzie wiecznie. Ale ze wszystkim co człowiek wykombinował, jest tak jak z rozpędzonym, wirującym bąkiem. Jak się rozkręci i wiruje to jest stabilny i silny, prosty i nie do zatrzymania. Ale z czasem pęd słabnie i zaczyna się chwiać, w końcu upada. Ten bąk w apogeum swego spinu, nie uwierzy w zachwianie, a tym bardziej w upadek.
Film dedykuję Zbyszkowi, który nie może się zdecydować czy kocha, czy nienawidzi Żydów. Najpewniej potrafi łączyć te dwie namiętności w jedno. Bo to zdolny chłopak jest. Pewnie filmu nie obejrzy, ale podyskutujemy.
Komentarze
Prześlij komentarz