"Jojo Rabbit"

Dziś o niezwykłym, prawie nowym, tak jak lubi większość, filmie "Jojo rabbit" z 2019 (https://www.filmweb.pl/film/Jojo+Rabbit-2019-817417). Ja bym go wsadził w szufladkę z naklejką 'nowoczesna burleska'. Ale dość trudno go zakwalifikować w jakąkolwiek ramkę. Sprytnie wymyka się wszelkim zaszeregowaniom. No ale jeśli do roboty weźmie się ktoś tak wybitny jak Taika Waititi, gość ze spodu globu, czyli Antypodzianin, to powstanie na pewno arcydzieło tworzące sobie nowe ramy, i aby go jakoś zakwalifikować, trzeba będzie tak na prawdę stworzyć nowy rozdział w kinematografii.

Taika napisał sobie scenariusz, wyreżyserował ten film i zagrał w nim najbardziej konkretną rolę. Taki facet orkiestra, jak kiedyś Woody Allen.

Film jest zlepkiem odwołań do innych, wiekopomnych dzieł, jakie wybijały się kiedyś na czoło najważniejszych dzieł kina. Jeśli oglądałeś "Życie jest piękne" Benigniego, albo "Dyktatora" Chaplina, albo cokolwiek Wesa Andersona, czy Monthy Pythona, albo nawet "Bękarty wojny" Tarantino, albo... tu chwila zatrzymania... stare, dobre kino czechosłowackie i to nowe czeskie też... to "Jojo rabbit" może wydać ci się znajomym mixem tych dzieł. W takim lepieniu z odniesień, Taika przypomina w pracy Tarantino, także w nieskrępowanym zasadami, naukami mistrzów, dyplomami znamienitych uczelni, unikalnym podejściu do twórczości. Tu piję do tych 'dyplomantów' co to uważają, że cała twórczość jest im przynależna, a naturszczyki to mogą jedynie druciarstwo uskuteczniać. No cóż, papier z pieczątką może też symbolizować tych, którym pod deklem niewiele siedzi.

Poczucie humoru Taika graniczy z fałszem, a czasami z kiczem, na pewno dla polskich nacjonalistów i tych siedzących mocno w martyrologii, ten film wyda się obrazoburczy. Świadomie użyłem słowa "fałszem", bo ten film można interpretować także jako prowokację.

Takia zrywa wszelkie, możliwe, obowiązujące zasady przedstawiania traumy wojennej, nazizmu, hitlerowców, sięga po absurd w pięknej formie, bo widziany oczyma dziecka. Ten film jest tak na prawdę obrazem jaki widzi dzieciak, dlatego logika zawodzi, kiedy chce się śledzić sens tworzenia wątków, ale zawodzi tak na prawdę dorosły racjonalizm. Kluczem wytrychem jaki może płynnie opisać to zjawisko, "Jojo rabbit", jest traktowanie go jak opowieści pisanej przez małego chłopca, tak na oko 10-11 lat starego, takiego jakim jest główny bohater tego filmu. W tym też przypomina "Życie jest piękne" Begniniego. Tam ojciec stara się przedstawić czas wojny dziecku w zrozumiały dlań sposób. Tutaj dziecko nam, widzom przedstawia ten świat, w zrozumiały dla nas sposób. Dzięki temu możemy spostrzec więcej, spojrzeć dalej i głębiej.

Ale myliłby się ten, kto zakwalifikował by "Jojo rabbit" do szuflady ze starymi zeszytami, z dzieciństwa. Taika wetknął w ten stek absurdów wiele treści, żywo wyciągniętej z grubych tomiszczy psychoanalizy i socjologii, a także poezji życia i prostego piękna, trudnego dzieciństwa chłopca w niemieckim mieście, w czasie II wojny. Ja przynajmniej dostrzegam tam wiele racjonalnej treści, a nawet naukowej, z dziedziny psychologii, nie tylko dziecięcej. Już sam kontakt matki z dzieciakiem, jest nowatorski, na pozór w dzisiejszej codzienności nie do odtworzenia, ale to tylko pozór z perspektywy dorosłego, skostniałego w postrzeganiu człowieka.

Zazwyczaj kontakt rodzica z dzieckiem jest nacechowany postrzeganiem pokoleniowym. Już od czasów niemowlęcych, dorośli postrzegają gówniarza po dorosłemu, a obesraniec dorosłych po dziecięcemu i to tak trwa do czasu okresu buntu i wylecenia gnojka z gniazda, które pozostaje puste, jak miejsce w sercu rodziców. Oczywiście można inaczej. Setki paranaukowych książek na ten temat powstało, ale życie jest życie, rodzic ma tyle obowiązków na łbie, że idzie na łatwiznę, a nasza Scarlett w filmie nie. Bo w filmie można wszystko, bo w filmie życie jest pokazane wybiórczo. No ale kto obejrzy ten film, to zapragnie na stare lata mieć taką matkę jak Scarlett i nie o urodzie tu mówię.

Nie da się spokojnie ten film oglądać. Już w pierwszych minutach mamy do czynienia z Adolfem w jego najlepszej, dziejowej roli... w roli komika, żyjącego w ofensywnej wyobraźni chłopca. Jeśli kogoś ubawił Adolf trykający tyłkiem dmuchaną piłkę w kształcie kuli ziemskiej, w filmie "Dyktator" z 1940 (kto ogląda takie stare filmy!), to Adolf pod postacią Taika Waititi wprawi go najprzód w osłupienie, a dopiero potem w nieskrępowaną dobrym obyczajem radość widza.

Zaraz potem John Lennon zagra nam marsza dla pełnych wiary w hitleryzm, podskakujących radośnie w ekstazie z powodu przemówień Hitlera tłumów, a także dla zdyscyplinowanego kroku ku świetlanej przyszłości, młodym adeptom Hitlerjugend. Jeśli do tej pory nie wejdziesz obiema nogami w konwencję, toś stracony i lepiej odpuść pan/pani sobie ten seans, bo dalsza ekspozycja na humor Taika grozi wkurwieniem.

Taika potrafi zaskakiwać nie tylko nadużywanym wszem i wobec zderzeniem, kontrastem, tak dosadnym, że zmuszającym do zadowolenia i śmiechu. W najmniej odpowiednim momencie, potrafi zderzyć pięknego motyla, za którym ugania się po rynku miasta nasz młodociany bohater, z wisielcem, którym jest nie kto inny, jak matka chłopca. Ale nie dostąpimy typowego w takich chwilach polskiego patosu, czy francuskiej zadumy, albo niemieckiej ideologizacji, ani nawet amerykańskiej, teatralnej rozpaczy, nic z tych rzeczy. Bez trudu pójdziemy za chłopcem, będąc już od godziny w jego świecie. Pójdziemy w szczerą, autentyczną, niezakłamaną żadną ideologią, ani mentorskim moralizatorstwem godnym Kieślowskiego, rozpacz, pustkę, prosty żal i osamotnienie. To bezpośredni przekaz, nie jak u rzeczonego Kieślowskiego, odniesienie do tkwiących w głowach widzów, kotwic, sloganów, ideologii moralnej, nabytej, dorosłej. Tu w "Jojo rabbit", mamy bezpośrednie odniesienia do odczuć, emocji, jak u dziecka, z pominięciem zakwalifikowania emocji do odpowiedniej szuflady, bez udziału rozumu, bez odnośników do przyjętych wartości.

Tak na prawdę wojna, trwająca również od lat '30-stych w Niemczech, na poziomie niezgody części społeczeństwa, podziemia, dziś symbolu białej róży, jest jedynie tłem dla tej opowieści. Ani Adolf, najbliższy, wymyślony przyjaciel chłopca, ani rzeczywistość jaką on bierze za swoją, nie są głównym wątkiem tego filmu. To co wydaje się widzowi przelotne, tymczasowe, jest tu najważniejsze. Przemiany świadomości chłopca i odkrywanie świata, jaki nam jest znany dobrze, chociażby z oficjalnej doktryny historycznej, szkolnej, ale dla chłopca jest nowy. Ile możemy się nowego dowiedzieć, kiedy stracimy pamięć Znanego, Doświadczonego i musimy na nowo, znaleźć się w sytuacji, w kontekście. Nowe spojrzenie, nawet dla dorosłego jest twórcze. A dla dziesięcioletniego chłopca jest odkrywcze.

Nie ma co opowiadać o plenerach czeskich, nie ma co kwalifikować wyśmienitych zdjęć, ani nawet pełnego wdzięku prowadzenia kamery, czy montażu, nie ma co chwalić doboru dźwięku (lepiej wysłać na Nową Zelandię wszystkich, polskich dźwiękowców), scenariusz, reżyseria na najwyższym poziomie, świecenie odpowiednie do kategorii filmu... kurde do czego by się przyczepić! Jak już nie ma do czego to do kierownika planu. Oczywiście, jak zawsze w filmach kostiumowych, każdy takowy jegomość/jejmość zawali sprawę z samochodami.

Lepiej opowiedzieć o aktorach, bo to jest dopiero temat. Scarlett Johansson jest piękna i uwodzicielska, jak zwykle na poziomie olimpijskim, już od czasów, kiedy dziecięciem będąc, zagrała u boku Redforda. Reszta to hollywoodzka perfekcja i tyle.

Ale Sam Rockwell ponownie postarał się być tym, którego nie da się niezauważyć, nawet jeśli robi trzecioplanową rolę. Dla mnie był prześwietny w filmie "Moon", ale tutaj błyszczy także na najwyższym poziomie. Z nonszalancją godną asów niemieckiego wojska, pełni rolę trenera dla młodych adeptów Hitlerjugend. Robi to w godnym stylu artysty, o krok dalej niż by go reżyserował Tarantino.

Nazista, homoseksualista, w czerwonej pelerynce i odpowiednim raczej do czasów rzymskich hełmie, walczy z nacierającymi wojskami sprzymierzonych sił. Pewnie tam, gdzieś w tunelu metra, Grigori, w tym samym czasie jedzie czołgiem T-34, z zalepionymi smarem szczelinami, a wraz z nim trzęsący gaciami Janek i wiecznie radosny Gustlik. Oni będą zaraz walić z czego się da do Szkopów, a nasz kapitan Klenzendorf (Sam Rockwell), rzuci się z szabelką, jak w 1939 polska konnica, naprzeciw nim. Ale przetrwa to starcie, by zginąć w nieswojej sprawie, z rąk Amerykanów.

Sam dał popis swym mocom aktorskim, by stworzyć miękkie tło dla chłopca, poszukującego wzoru, ideału, dla swej młodości. Tak na prawdę był dla niego ojcem, którego w domu brakło z powodu wojny i opozycji dla Hitlera.

Inna postać z dalszego planu to baryłowata Sydneyowczyni Rebelia Wilson. Przypomina jakąś, polską aktorkę serialową, co sprzedawała w wiejskim sklepie. Ale nie poziomem gry. Jeśli ktoś porządnie napisze dialogi i wyreżyseruje, to każdy z odrobiną zaangażowania i warsztatu wyniesionego ze szkoły, błyśnie jak gwiazda. Czyż Rebelia nie wpasowuje się w wizerunek nazistowskiej Helgi, jaki każdy, 'dobry' Polak nosi w głowie od czasów indoktrynacji szkolnej? A jak schodzi ze sceny... z wielkim hukiem... być może spowodowanym przez komendę Janka - "odłamkowym ładuj".

Jedziemy dalej po dalszych planach aktorskich. Archie Yates, w filmie postać o imieniu Yorki. Jeśli ktoś pamięta telewizyjne wybryki młodszego, ale już baryłowatego Wojciecha Mana, to Archie mu się spodoba, bo to chyba jego nieoficjalny prawnuk. Czy jest coś takiego w reżyserze, czy jednak to aktorzy, że nawet mali chłopcy potrafią dodać coś wyjątkowego do filmu. Może wystarczy napisać dobre dialogi i w nieskończoność robić kolejne double, modelować twarz i emocje, stworzyć postać z wziętego z ulicy dzieciaka. Może tak jest z dobrymi reżyserami, a może trzeba się postarać i znaleźć pośród tysięcy, tego jedynego, który ma talent, choć jest jeszcze dzieckiem. Te kilka wejść Yorkiego są jak MDM Mana i Materny. Chwila nieskrępowanego humoru. Trzeba go zalać formaliną, uciąć mu jaja i zmodyfikować genom, aby nigdy nie dorósł i na zawsze grał takie role.

Bliżej środka to Adolf, czyli sam reżyser i scenarzysta. Gdybym chciał stworzyć taką rolę, w swoim filmie, to musiałbym dobrze przeanalizować swoje dzieciństwo, może też miałem bohatera w wyobraźni, a on był jak Superman, albo inny Super... Dla chłopca z "Jojo rabbit" Adolf Hitler jest tym Super... Ci którzy wierzą w Zło istniejące w czystej postaci, w konkretnych ludziach... i tu potrafią wymienić bezmyślnie jednym cięgiem, tych czarnych bohaterów historii i kryminalistyki, będą mieli problem z Adolfem w filmie "Jojo rabbit".

To najsympatyczniejsza postać, mimo że nazista z krwi i kości. Jest alter ego, drugą, zmaterializowaną osobą dla osobistych, wewnątrz głowy, rozmów chłopca. Każdy dorosły rozmawia ze sobą samym. Prowadzimy dialogi bez ustanku, każdy tak ma. Ale będąc dzieckiem, ta druga osoba jest bardziej rzeczywista, bo rzeczywistość jest mniej prawdziwa, niż dla dorosłych.

Nasz, filmowy Adolf ma być zwierciadłowym narratorem, takim czynnikiem wywołującym werbalizowanie myśli chłopca. Można to załatwić głosem w tle, lektorem. Ale to by było niegodne tak wysokiej rangi filmu, a tym bardziej gatunku - komedii. Więc Adolf pięknie, kolorystycznie, chronologicznie do wydarzeń wojennych i zmieniającej się rzeczywistości, staje się alter ego chłopca i jego spowiednikiem. Ale akcja się rozwija i pojawiają się kobiety, a co gorsze Żydzi. Adolf w końcu nie wytrzymuje zmian rzeczywistości i musi opóścić ciepły zakątek wyobrażni chłopca. Ginie, rozpływa się w bioplazmie, połączonych wyobraźni wszystkich ludzi. ALe wcześniej jeszcze zdoła wypowiedzieć kwestię TOP tego filmu, tuż po tym, kiedy chłopiec martwi się - co matka powie - na co Adolf - spalmy dom i zrzućmy to na Churchila. Piękno w czystej postaci.

Co by nie pisać o wartości pracy aktorskiej Taika Waititi, to zawsze będzie blado. W mojej skali 0-10, dostaje 10+.

Na koniec Roman Griffin Davis, czyli główny bohater filmu - Jojo. Czyżby to był kolejny przedstawiciel gatunku znanego od czasów Lis Taylor, super dziecka, urodzonego by grać przed kamerą. Czy znowu jak pan bóg da to i z kamienia wypuści... aktora. Może to kolejna zasługa reżysera, że Roman zagrał na takim poziomie ekspresji jak Johnny Depp, dziecięcej, pociesznej świeżości adekwatnej do napisanej dlań roli, charyzmy godnej dojrzałego Bogusia Lindy, wyrazu, przekazu treści bez słów, tylko mimiką, dynamiką ciała (wspaniale zakomponowane w filmie jego przebieżki)... czas pokaże, czy coś z tego malca wyrośnie. Na dziś 10+, jak cały film.

Jest jeszcze jedna kwestia warta poruszenia w kontekście "Jojo rabbita". Kontekst historyczny i nie mówię tu o czasach lat '40-stych, ale o aktualnych, nam współczesnych. Krótko i na temat. Nośniki traumy wojennej już pomarli, albo zapadli na tą chorobę, co ją jakiś Niemiec wymyślił. Pozostali jedynie narodowcy, przechowujący najostatniejsze przetrwalniki pamięci o hitleryzmie, oraz społeczny obyczaj w formie tabu.

Na szczęście Czesi, którzy byli wielkim czynnikiem sprawczym tego filmu, mają do wszystkiego ważnego tak wielki dystans, że żadną, polską miarą go pomiarkować niezdoła. Na polski, tylko Mariusz Szczygieł to przetłumaczyć dokonać może.

Na szczęście świat zapomina, również obozy i to, że wojna jest straszna. Na szczęście, bo jak by pamiętali tylko po to, aby nowych wojen nie wszczynać, to cały czas by z głowami spuszczonymi do ziemi chodzili. To jak z nauką dziecka o gorącym garnku/czajniku na kuchence. Dopóki sam się nie opaży, to nie uwierzy, że to krzywdę robi. I dobrze! Bo jak się spży to z lękiem przed garnkami na kuchence żyje. Chociaż wiem, że są tacy (to większość w dzisiejszych, zachowawczych, kobiecych czasach), którzy uważają, że lepiej żyć w lęku, niż z traumą pourazową, po chwili szczęścia.

"Jojo rabbit" pokazuje Znane z innej perspektywy, dziecięcej, naiwnej, beztroskiej, czystej. O hitleryzmie tak 'nie wolno' myśleć. Tego nas, takich dziadków jak ja, uczono od czasów szkoły podstawowej. Indoktrynacja jak w firmach sprzedająych... cokolwiek, byle masowo.

Ta nowa perspektywa ma koszt, jak wszystko w życiu. Kosztem jest brak lęku przed doświadczeniem, jakie stare pokolenie próbuje, to ich instynktowny obowiązek, przekazać młodemu pokoleniu. Przekaz wiedzy od Starych do Młodych, został zakłócony i znikł już na zawsze w tej cywilizacji. Być może dlatego można już robić filmy obrazoburcze, łamiące tabu. Bo Starzy już nie mają takiej istotnej pozycji, w świecie Młodych. To cieszy takich ludzi jak ja postępowych, ale każda kardynalna zmiana, niesie wielkie koszty.

Zapomniana trauma obozów hitlerowskich, daje wolność nowym pokoleniom, ale daje też możliwość powtórzeń błędów. Chociaż czy to są błędy? Równowaga między Złem i Dobrem, musi być zachowana. Ludzkość musi cię czasem upodlić, aby potem się wznieść ponad...

Ostatnia kwestia dla tych, co potrafili dotrzeć w to miejsce. Jak w trudnej grze komputerowej. Nagroda dla tych co doszli do ostatniego etapu. Bez lęku, że ktokolwiek mnie opacznie zrozumie, bo tu docierają tylko rozumni goście. Taki pomysł... a jakby dać do przeróbki takiemu Nowozelandczykowi nasz Katyń!

Komentarze