"Marilyn Monroe - ostatnie dni"

 

Parę dni temu wpadła mi w ucho muzyka z ostatniego filmu z Marilyn Monroe i tak doszedłem do dokumentu (Marilyn Monroe - ostatnie dni /https://www.filmweb.pl/.../Marilyn+Monroe%3A+Ostatnie.../) o jej ostatniej pracy w Twentieth Century Fox, nad niedokończonym filmem "Something's got to give" (Słodki kompromis).

Nigdy nie ceniłem aktorskiego kunsztu Marilyn, a po tym dokumencie wydała mi się neurotyczką bez talentu, z bezustanną potrzebą poszukiwania uznania, by podbudować własną, kompulsywnie niską samoocenę, rozpiętą na ramie wielkich marzeń o aktorstwie. Może wyczuwała swoje braki zawodowe i dlatego tak bardzo się starała uzyskać potwierdzenie od innych, że jest prawdziwą gwiazdą, a nie tylko ładną buzią z Hollywood. Mając 36 lat zaczęła też odczuwać na plecach bliski oddech młodszych i bardziej utalentowanych konkurentek.

Filmu "Słodki kompromis" nigdy nie dokończono. Marilyn staczała się w otchłań odrealnienia, depresji wymieszanej ze stanami maniakalnymi, osamotnienia. Dokument "Marilyn Monroe - ostatnie dni" dobrze pokazuje zakulisowe życie Hollywood. Wzajemne stosunki gwiazd i rzemieślników filmu. Naciski pracodawcy - wytwórni, finanse, zależności, namiętności, intrygi. Po tym filmie trudniej uwierzyć, że jest w ogóle możliwe, aby reżyser mógł stworzyć kiedykolwiek arcydzieło, a aktorzy mogli się wykazać wiarygodną grą. Tworzenie filmów to przede wszystkich praca z ludźmi, z artystami niestabilnymi emocjonalnie, lawirowanie między kosztami, a wytycznymi wytwórni, walka z zakulisowymi intrygami, knuciem spisków zawiedzionych odmową roli, odtrąconych przez wytwórnię reżyserów, wreszcie ciągłe dogadywanie szczegółów, poprawianie wizji całości, z producentami, przedstawicielami biznesu, który daje szmal i to niemały, na wielkie przedsięwzięcie, jakim jest zwykły film.

Oglądając gotowe dzieła, zapominamy o tym jak są tworzone. Bardzo łatwo ulec przekonaniu, że aktorzy spotykają się na planie, reżyser siada w krzesełku ze swoim nazwiskiem, kierownik planu krzyczy - Akcja! - potem wszystko płynie od początku, do końca, jak w teatrze. W rzeczywistości film dzieli się na kilkaset ujęć, kręconych niechronologicznie, aby ciąć koszty, albo czekać, aż Marilyn będzie miała ochotę przyjść do pracy. Specjalnie zatrudnieni ludzie, zajmują się gwiazdą, aby dało się z niej coś wycisnąć, uspokoić emocje, schować flaszkę z whiskey, znaleźć lekarza, który zapisze takie prochy, które zadziałają. Produkowanie filmu to zwykła praca, sztuka zaczyna się, kiedy film jest gotowy i uwielbiany przez widzów.

W końcu powstaje kilkanaście godzin materiału, który trzeba poukładać i posklejać w całość, raczej bez możliwości dokręcenia jakiejś sceny, bo ciągle te koszty! Tak na prawdę film powstaje dopiero na etapie montażu. Ale jeśli wcześniej zawali się sprawę oświetlenia, plenerów, dźwięku, wiarygodnej gry aktorów, to ... ze słabego materiału nie powstanie arcydzieło.

Ciągłe problemy z Marilyn spowodowały zawieszenie produkcji "Słodkiego kompromisu". Aktorka stanęła na krawędzi swej kariery i... wtedy, wystraszona wizją Końca, zdobyła się na wysiłek zaangażowania. Doprowadziła do wznowienia produkcji i... popełniła samobójstwo. Zbyt wiele rzeczy nie pasowało do układanki, aby samobójstwo było wiarygodną tezą przyczyny śmierci. Nie wykluczone, że gdyby za tą sprawę wziął się porucznik Colombo, nawet 6 lat później, kiedy stał się już porucznikiem, to by ją rozwiązał z gracją i lekkością, swoistą jego osobie.

"Słodki kompromis" miał swój pierwowzór z Cary Grantem "Moja najmilsza żona" z 1940, oraz kolejne wcielenie, zrealizowane rok po śmierci Marilyn, w 1963 "Przesuń się kochanie", z Jamesem Garnerem.

Podglądanie słodkiej Marilyn w dokumencie "Marilyn Monroe - ostatnie dni", dało sposobność do zobaczenia zwykłego człowieka w gwieździe z Hollywood. Marilyn na codzień grała siebie, a w filmie stawała się jeszcze bardziej sztuczna. Zadziwiające jak udało się jej utrzymać urodę ciała, pomimo alkoholu i prochów, bez detoksów, joggingu, yogi i jogurtów miksowanych z kiełkami bambusa. No ale ludzie z tamtych czasów byli robieni z innej gliny.

Zapragnąłem obejrzeć jakiś film z jej udziałem, wybrałem "Pół żartem, pół serio", z 1959 (https://www.filmweb.pl/.../P%C3%B3%C5%82+%C5%BCartem%2C+p...). Marilyn miała szczęście do występowania w filmach zatytułowanych idiomami. Wtedy była taka moda.

W "Pół żartem, pół serio" tak na prawdę wspaniale zagrali Jack Lemmon i Tony Curtis. Postarali się na najwyższym poziomie. Ale też dostali świetne dialogi, trzeba je było jedynie z błyskiem ożywić.

Cukrowa-Kowalczyk, albo po amerykańsku Sugar-Cane, czyli Marilyn Monroe wypadła płasko, jak tapeta ściany, na której wisi dzieło Picassa. Sama w filmie mówi - nie jestem zbyt mądra. Gra postać szukającą milionera na Florydzie. Bo "milionerzy spędzają zimę na południu jak ptaki". Szuka i znajduje, subtelnego pana w okularach, o wyglądzie bezbronnego spaniela. Była pewna, że jest "na właściwym tropie, bo panu zaparowały okulary" kiedy go pocałowała. Niestety milioner okazał się nikim, ale film kończy się mimo to 'happy endem', a Marilyn beztrosko rzuca się w kolejną miłostkę bez przyszłości.

Pamiętam ją z różnych filmów i zawsze wypadała jakby była robotem, z wyuczonym zestawem gestów, min i póz. Ale to ona pierwsza osiągnęła sukces z takim zestawem i dlatego jest gwiazdą po dziś dzień. Nie da się jej podrobić, ani udoskonalić, bo rynek już nie potrzebował nigdy później nowej Marilyn. Ona pierwsza była kociakiem Hollywood na najwyższym poziomie. Potem przyszły nowe gwiazdy, które jak Lis Taylor, potrafiły zaprezentować się nie tylko od strony wizualnej. Marilyn odeszła w odpowiednim dla siebie momencie, a może też dla jurnych braci Kennedy.

Komentarze