"Osierocny Brooklyn"
W sobotni wieczór obejrzałem "Osierocony Brooklyn" z 2019 (https://www.filmweb.pl/film/Osierocony+Brooklyn-2019-121727). To taki klasyczny kryminał, wzorowany na powieściach Raymonda Chandlera, gdzie prywatny detektyw Philip Marlowe, o specyficznej osobowości, rozwikłuje najbardziej pokręcone zagadki kryminalne. Dla przypomnienia, najlepszymi w tym gatunku dziełami był "Wielki sen" z 1946, z Humphreyem Bogartem i "Chinatown" z 1974, z Jackiem Nicholsonem.
Co jakiś czas ta kategoria kinematografii jest odgrzewana nowym dziełem, mniej lub bardziej udanym. To trochę jak z westernami. "Osierocony Brooklyn" ma coś w sobie, może nie dorównuje największym przedstawicielom gatunku, ale twórcom jakby nawet nie o to chodziło. Jakby chcieli zrobić coś w wątku pobocznym, nie zważając na porównania do chandlerowskiej klasyki. W zasadzie twórców jest bardzo wąskie grono. Edward Norton sam napisał scenariusz, wyreżyserował, wyprodukował i zagrał główną rolę. Taki chytrusek, co innym nie da zarobić.
Edward to taki aktor w Hollywood, o których mówi się 'charakterystyczny'. To znaczy ma swoją osobowość, potrafi stworzyć postać odznaczającą się w filmie, ale nie jest gwiazdą. Jak sportowy model Skody, nigdy nie będzie Audi. Późno zaczął karierę, ale od razu w dobrych filmach, również u Woodego Allena. Może od niego nauczył się być człowiekiem wszechstronnym. W końcu obsadził siebie samego, w swoim filmie.
Jednak nie stworzył dla siebie roli super bohatera, zagrał tak jak to robił przez całe życie, w filmach innych reżyserów, bo to mu wychodzi całkiem dobrze. Stwarza postacie równie sympatyczne, co odpychające swoją nijakością, jest mistrzem zanudzania i niedopasowania do sytuacji. Ale ma szczere chęci, jest zaangażowany i uparty przez łzy.
W "Osieroconym Brooklynie" gra pana po 50-tce, który przez całe życie był ciągnięty, wspierany i dotowany, wyciągany za uszy przez Franka, silną osobowością, samca alfa, który wyłuskał go z sierocińca, gdzie wiódł trudne życie z siostrzyczkami miłosierdzia i gdzie nabawił się zespołu Tourette'a. A tym samcem alfa jest nie kto inny, tylko Bruce Willis w epizodycznej roli. Zespół Tourette'a to ulubiona choroba Hollywoodu, najśmieszniej cierpiał na nią Bill Murray, w filmie "Co z tym Bobem" z 1991.
W "Osieroconym Brooklynie", Lionel Essrog (Edward Norton), nie ma być śmieszny, raczej irytujący. Okazjonalny brak kontroli nad odruchami i słowami, Murray mówił - bezwiedne wykrzykiwanie przekleństw - ma raczej dodać charakteru postaci niewydarzonego detektywa. I to się sprawdza, jest naturalne, przekonuje do postaci, a w momencie kiedy akceptuje to kobieta, staje się nawet cechą szczególną wyróżniającą bohatera in plus.
Właśnie, cóż to byłby za kryminał, gdyby nie było 'kobiety'. W dzisiejszych czasach nie mogła by to być już Lauren Bacall, dziś jest, a nawet musi być to postać o innym kolorze skóry, aby nowoczesne wartości poprawnego myślenia, zostały zharmonizowane. Mamy ułomnego w głównej roli, więc już nie trzeba było zatrudniać nikogo z zespołem Downa, ani kaleki.
Strona aktorska jest w dobrej, rzemieślniczej jakości, z dużym plusem dla Edwarda Nortona. Willis i Alec Baldwin zrobili swoje, na słusznym dla siebie poziomie. Również Willem Dafoe wykazał się zręcznością w stworzeniu mrocznej, kontrowersyjnej i chorobliwie pokręconej postaci. A kiedyś robił za tego 'złego' w filmach akcji ze Stallone'm.
Film trzyma w napięciu i jak to zwykle z klasycznymi kryminałami w typie chandlerowskim, jest niezwykle trudno śledzić akcję. Natłok nazwisk bez twarzy, zawiłe powiązania i zależności między nimi, studiowanie faktów w przekazie słownym, a nie wizualnym, powoduje że łatwo się pogubić. Ale zawsze chandlerowskie kryminały miały bardziej przyciągać akcją i postaciami aniżeli fabułą. Taki paradoks.
Brawa należą się za drogą choreografię i plenery. Rzecz dzieje się w latach '50-tych, w New Yorku. Trzeba było zorganizować tabuny gablot z tamtych czasów. Postarano się o ich ubrudzenie i nawet poobijanie. Zdarzają się wpadki, zwłaszcza dorabianie akcji komputerowo, za mało jest wozów przedwojennych, a wówczas to były bryki dziesięcioletnie, ale całość jest a całkiem dobrym poziomie.
Ciekawym wątkiem jest także muzyka użyta w filmie. Fabuła kręci się wokół i zahacza o kluby jazzowe czarnych w Harlemie. Wówczas wyjście do klubu wiązało się ze słuchaniem muzyki na wysokim poziomie, a nie zagłuszacza do drinka.
Film jednak jest nowoczesny na wskroś, nie udaje, że akcja dzieje się w latach powojennych. Nie tworzy się w nim atmosfery noire, ostrych światłocieni, mroku czerni zaułków miasta, w mocnym kontraście z bielą blasku blichtru bogactwa. Dialogi nie są rozpisane w sardonicznym stylu z tamtych lat, to nowoczesny film, tyle że z tłem lat '50-tych.
Każda epoka ma swój koloryt, wystarczy pooglądać filmy z lat '50-tych, aby zrozumieć, że wtedy robiło się filmy inaczej, nie gorzej, bo technika była archaiczna, ale inaczej. Coś jak z modą. Dziś nosi się dziurawione jeansy, a wtedy garnitury, technika nie ma tu nic do gadania.
"Osierocony Brooklyn" opowiada o społecznym zaangażowaniu na rzecz miasta i jego mieszkańców, o walce z oligarchami stojącymi ponad prawem. Jakie to dzisiejsze! W latach '50-tych filmy opowiadały o mroku świata mafii, bezwzględnych namiętnościach silnych ludzi, postacie były bardziej emocjonalne, nie było zgorzknienia, ale zblazowanie i dystans.
Niedawno oglądałem miły filmik "Mistrz kierownicy ucieka" z 1977. Jak się zna filmy z tego okresu buntu, na przykład "Brudny Harry", "Znikający punkt", "Konwój" i inne, to łatwo odkryć cechy wspólne, tak różne od dzisiejszych wartości promowanych w Hollywood. Gdyby dziś kręcić film osadzony w latach '70-tych, to należałoby porzucić wychwalaną dziś poprawność, na rzecz buntu wobec władzy i jej przedstawicieli, nieakceptowania starych zasad obyczajowych i społecznych. Ale jak dziś nakręcić film wychwalający łamanie prawa i pokazywać, że główny bohater robi to przy poklasku społeczeństwa?
Dlatego nie da się już wiarygodnie kręcić filmów osadzonych w latach '50-tych, a robionych w komputerze. A szkoda!
Komentarze
Prześlij komentarz