"Szczęśliwego Nowego Jorku"

 

Dawno już chciałem napisać o filmie Zaorskiego "Szczęśliwego Nowego Jorku" z 1997 (https://www.filmweb.pl/.../Szcz%C4%99%C5%9Bliwego+Nowego...). Moim zdaniem to film dla 'prawdziwych' Polaków obrazoburczy, kwestionujący wiele z dogmatów polskości, jaką większość z nas obiera sobie na wizję swej narodowości, swej 'ojcowizny'. Film jawnie gwałcący polskie świętości, polską wizję narodu, etosu narodowego i przy okazji emigracji amerykańskiej. Ja jako skryty anarchista, antyspołecznik, jawnie kwestionujący własną przynależność narodową... lubię takie wciskanie kija w polskie mrowisko, mówienie prawd niewygodny, mówienie oficjalnie tego, co każdy z nas doskonale czuje w środku, ale głośno nie powie, jest mi bliskie i łatwe, po prost idę na łatwiznę. Oficjalny przekaz jest potrzebny jak pomnik na placu, w mieście. Nawet gołębie na niego srają, ale robi za mur, kamień, nienaruszalny fundament, w skrytości ducha społeczeństwa. Ludzie tego potrzebują... już mi się tutaj nie chce pisać dlaczego, ale potrzebują. Jak matkę własną mogą nienawidzić, ale jej potrzebują, nawet kiedy umrze (vide Koterski).

Film "Szczęśliwego..." nie jest wybitnym dziełem filmowym, nie jest dobrze zaprojektowany, dobrze zagrany, dobrze zmontowany, ciekawie przekazany, nie ma frapującej fabuły i nie ma pociągającej powierzchowności, która mogłaby zabawić na te półtorej godziny pop-widza. Ale ma treść do przekazania i to w zabawny sposób, no i w jakże wspaniały sposób. Mamy tu znakomitych aktorów, którzy weszli w role po swojemu, jakby były dla nich napisane. Doskonale je odegrali, dodali coś od siebie. A dialogi są ponadczasowe jak ze starych filmów Machulskiego.

Zacznijmy od Gajosa, aktora którego jakoś nigdy nie polubiłem. Zawsze wydawał mi się miałki, elastyczny jak chorągiewka na dachu, nie potrafiłem dostrzec wartości w rolach jakie kreował. Chociaż w swojej klasie, która mi nie pasuje, jest wybitny i dzięki temu ciągle zwraca moją uwagę. W "Szczęśliwego..." dał pokaz aktorskiej poezji. Zagrać kumunistę, poczciwinę, pijaka, uczciwego, polskiego romantyka i jednocześnie wnikliwego obserwatora i narratora postaci, to trzeba mieć kunszt aktorski za paznokciami. Może po prostu nie lubię go prywatnie, jako człowieka, ale jako aktor, w tym filmie, po prostu błysnął. Jest prawdziwy, a przecież o to w filmie chodzi.

Zamachowskiego dałbym jednak na pierwszym miejscu. Nie miał tak silnej pozycji w tym filmie, ale to jak zagrał... zagrał kogoś, kim na codzień nie jest, za to po prostu należy mu się laur pierwszeństwa. Jak nikt inny w polskim kinie nowoczesnym, potrafi pokazać prawdziwość prostych emocji. Tak jak Wilhelmi potrafił grać pijaków, tak on potrafi przekonująco grać ludzi z prostą wykładnią życia. Aby zacytować tekst z "Szczęśliwego..." - Petejcio, gdyby twój koń się golił, wyglądałby tak jak ty! Zamachowski potrafił zagrać nowoczesnego, pokomunistycznego kułaka i kmiota. Człowieka jednak, takiego który przetrwa wszystkich, nawet utytułowanych lepszych od siebie bohaterów, bo ma coś, co oni nie mają - siłę przetrwania za wszelką cenę, nawet za wyzysk bliźniego, którego przecież kocha jak brata swego, bo katolem jest z urodzenia. Ten ciemnogród przetrwania jest w Polsce od wieków bardzo silny, to on niesie przez eony historii, polską kulturę, nie bohaterzy wielkości Kościuszki. To taki Petejcio jest potomkiem tych, którzy nieświadomie zrealizowali w Polsce 'prześnioną rewolucję'.

Linda świetnie wszedł w rolę Surfera, kogoś kto przyjechał z demoludów i potrafił znaleźć się na falach możliwości New Yorku. Mało tego, przekonał mnie wykładem na temat różnic między prostym Amerykaninem, a zwykłym Polakiem. To płytkie porównanie, ale jakże istotne w przekazie mentalnym i merytorycznym. Linda w tym filmie uosabia wszelkie, polskie potrzeby szybkiego przeskoku do nadświata, nadludzi. My Polacy wówczas, w latach '90-tych, byliśmy podludźmi nowoczesnego świata. Mieliśmy wiele wartości jakie Zachód już utracił, a my dopiero po kilkunastu latach je zgubiliśmy, ale wtedy, na rynku 'światowym', byliśmy 'podludźmi'. A Linda w "Szczęśliwego..." pokazał jak polskie ambicje i zapał nie do przecenienia, oraz ambicje, potrafią stworzyć maszynę do sięgnięcia po szczyt szczytów.

W filmie Zaorskiego wszyscy są wspaniale obsadzeni. Każdy gra jakby siebie i przez to jest niebywale przekonujący dla widza. Taki Pazura, świetny aktor, bardzo go lubię i wiele potrafię mu wybaczyć, znalazł się w roli Azbesta jak we własnej kieszeni. A jego filmowa siostra Teresa (Figura), po prostu weszła i zagrała, jak Ben Webster nagrywał płyty. Bez powtórzeń, bez postsynchronu, bez dyskusji z reżyserem (dźwieku), bez pitolenia. Automat do robienia dobrej roboty.

No ale dość o aktorach, oni jedynie mają zbudować atmosferę fabuły i przekazać pośrednio treść. No właśnie z tą treścią w "Szczęśliwego..." jest ciężko. Reżyser zatrudnił aktorów bezpośrednio do przekazu tego co wartościowe. Mieli po prostu wygłaszać tyrady. Nawet jeśli były super celne, to jednak po latach i kolejnych oglądaniach tego filmu, dostrzegam że film wygląda koślawo. Bo cała fabuła i zaaranżowane sceny pijaństwa, różnych perypetii życiowych bohaterów, wydają się być tylko po to aby przekazać treści ważne dla reżysera, którego nigdy o tak głębokie analizy społeczne nie podejrzewałem. No właśnie, jak by ten film wyglądał, gdyby go zrealizował jeden z moich ulubionych reżyserów polskich na "K" - Koterski? Wyglądał by smutno, a Zaorski dał mu coś, co może go sprzedać ludziom, nie wnikającym w treść. Czyli dać mu szanse na rynku.

Jak się obejrzy film dla zabawy, pominie kwestie przekazu treści, bo można je niezauważyć. To film robi komediową robotę i się sprzedaje. To dowód na kunszt Zaorskiego, aby sprzedać w małolitrażowym Fiacie, sznyt Mercedesa. Nie wiem dlaczego "Szczęśliwego..." nie zrobił w Polsce kariery. Nie wiem dlaczego bardzo dobre dialogi nie przeszły do języka codziennego mas, jak z filmów Machulskiego, czy Saramonowicza. Może jednak przekaz treści był amortyzacją, która zawstydziła popkulturę. Wspominanie dialogów z "Szczęśliwego..." wydawało się nieprzyjemne, bo to tak, jakby się zgadzać z przekazem treści antypolskich. Może one są trudne do zaakceptowania przez pop-widza, ale chyba jednak potrafią znaleźć drogę do jego świadomości.

"Szczęśliwego..." jest jak zbuntowany syn, który wytyka ojcu braki i sprzeczności w jego przekazie wartości i tradycji. Lata '90-te to zupełnie inny czas niż dziś w Polsce. Wtedy jeszcze królowała tradycja plemienna (późny kod postfiguratywny), tradycyjny przekaz wartości z pokolenia na pokolenie. To były czasy takich sprzeczności, jakich do dziś, nawet rozumni ludzie, nie potrafią rozwikłać. Sam mam bliskich znajomych, którzy dziś widzą ten czas tak odmiennie ode mnie, że nie potrafimy się porozumieć i tylko chwała ich tolerancji za to, że potrafią mnie nadal lubić, mimo odmienności.

Dziś, dla młodych zmieniających płeć dla fanu, jest to anachronizmem, ale to tylko dwadzieściaparę lat temu. Wtedy, w latach '90-tych, mówienie o kwestionowaniu tradycji "wojen i okupacji", było jak opowiadanie o zamykaniu, lub sprzedawaniu kościołów na restauracje, w krajach zachodniej Europy.

Jednak te treści siedziały w każdym z nas, młodych wówczas ludzi. Chcieliśmy do Zachodu, USA było dla nas jak bajka Disney'a. I tak rzeczywiście było. Niestety dla nas, Zachód zdewaluował się właśnie wtedy, kiedy my dorastaliśmy do decyzji aby tam pojechać, albo wyemigrować. Pokolenie naszych ojców, w latach wojny Jaruzela, miało lepszy start. Po pierwsze Polusów wtedy chcieli wszędzie, po drugie, wtedy Tam było rzeczywiście jak w bajce i to nie tylko w kontrze do Polski Ludowej, ale w ogóle.

Inny wymiar "Szczęśliwego..." to przekaz o wczesnej emigracji lat '90-tych do USA. - Kochanie nie przyjeżdżaj tutaj, bo cię czeka tylko podcieranie tyłków - tego właśnie wtedy nie rozumieliśmy. Jechaliśmy do USA na fali 'bajki', a lądowaliśmy w kiblu, na zmywaku, w burdelu. Jakiś czas temu pisałem o filmie Kazana, o emigracji jego rodziny, z początków XX-wiecznej Turcji, do USA. To był jednak inny czas. Wtedy to była inna emigracja, do innego świata i dawała inny start w nowe życie. Emigracja po rozwaleniu komuny przez ekonomię (nie przez Solidarność), była inna. Jak zauważył Profesor, w tej roli Gajos - obietnicą lepszego życia, Ameryka rozwaliła komunizm, a później okazało się, że lepsze życie było w komunie, a nie w USA.

"Szczęśliwego..." to film który osobiście bardzo polecam uwadze widza. Nawet jeśli nie zauważysz głębszego przekazu treści, to przynajmniej się dobrze ubawisz. Niestety końcówka jest znowu kalką Wyspiańskiego. Facio się w grobie przewraca, kiedy ciągle go powielają, bo to takie polskie zawikłać w duchy przyszłość i nadzieję. Za to też nie lubię twórczości Pilcha, bo nie potrafi się uwolnić od Wyspiańskiego. Hańba ci Zaorski, że nie nie znalazłeś innego sposobu, aby zakończyć to dobre dzieło. Ale jak mnie uczyli ci od prania mózgów w korporacjach - zakończenie jest trudniejsze od rozpoczęcia. To byli na prawdę dobrzy fachowcy, wiedzieli co mówili. Sam potem tak mówiłem innym.

No i na koniec, bo bym zapomniał, a jednak trzeba nadmienić choć odrobinę. W "Szczęśliwego..." występuje Panko Muzykant, czyli Rafał Olbrychski. "Syn znanego aktora..." wygląda na stare lata, jak syn znanego piosenkarza, Marka G., który zaginął na szlaku pielgrzymki.

Panko gra nadzwyczaj dobrze, chociaż talentu ni mo. Czasami tak jest, że wszystko się sprzęga w jednym wozie i jadą na nim wszyscy, i reżyser, i montażysta, i aktorzy, wszyscy i, o dziwo, polski dźwiękowiec, i w ogóle. Także Panko Muzykant znalazł się tam gdzie trzeba i stanął na wysokości zadania. Może teatralnie, może w kontrze do filmowego brata - Lindy, idzie mu jak po grudzie, ale jednak jest OK. Tak na prawdę gra rolę statysty, mimo że bohatera opisującego fabułę. Ale jednak wywiązał się ze swej roli. Być przy boku Lindy, nie każdy potrafi. Pazura robi to świetnie, ale teraz miał grać swoją rolę, więc Panko Muzykant miał być tłem sceny dla Bogusława i jakoś mu wyszło.

Chciałbym kiedyś napisać tekst o rolach niszowych, właśnie takich Panko Muzykantów, którzy mieli grać tło dla gwiazd, a nie zdołali, bo błysnęli tak mocno, że gwiazdy znikły. To ciekawy temat wschodzących talentów i wielkich charyzm. Bo... umówmy się, talent w filmie nie jest najważniejszy. To co robi z ciebie gwiazdę, to twój osobisty charakter, charyzma, nawet nie twarz. Jak komu potrzeba dowodów, to mogę sypnąć nie jak z rękawa, ale jak z taśmociągu.

Komentarze