"Obi-Wan Kenobi"

 

Parę dni temu obejrzałem dwa odcinki z serialu "Obi-Wan Kenobi", z 2022 (https://www.filmweb.pl/serial/Obi-Wan+Kenobi-2022-866834). Disney Co. postanowiło spróbować szczęścia z "Gwiezdnymi wojnami" w serialu. Szkoda, że nie zdecydowali się jednak na formę kinową, tak jak z "Han Solo", czy "Łotr-1". Bo "Gwiezdne wojny" w odcinkach nie wyszły najlepiej.

Reżyserzy zmieniają się z odcinka na odcinek, ale fabuła zachowuje ciągłość i opowiada o burzliwych losach Obi-Wana, 10 lat po wojnie klonów, czyli po trzecich "Gwiezdnych wojnach", jakie Lucas nakręcił w 2005.

Obejrzałem tylko dwa odcinki, czwarty i szósty (ostatni z tej serii), bo większej ilości nie dałem rady. Serial Disney'a ma wszystkie, typowe cechy gatunku, plus rozmiękczenie wyrazu ogromną dawką afektowanego sentymentalizmu i cukierkowatą ckliwością, w stylu "M jak miłość". Producenci dobrze wiedzą co się dziś sprzedaje, kierowali swoje dzieło właśnie do publiczności roznamiętniającej się w tkliwości uczuć, dla której hasło 'miłość', jest jedynym spoiwem łączącym ludzi na ekranie i odnajdują ten kiczowaty liryzm w każdym przejawie więzi rodzinnych, przyjaźni, a także w rozterkach duchowych i nawet ideologicznych.

Ewan McGregor słabo ciągnie swoją rolę w serialu, stara się znaleźć postać w tym festiwalu burzy emocjonalnych, dylematów moralnych i raz na jakiś czas, akcji z mieczem świetlnym. Ale to znajdywanie mu nie leży. Nawet szarpanina z mieczem jakoś sztywno wygląda. Brak jej płynności ruchu i poezji sztuki fechtunku. W tym Disney celował chyba w historycznie pierwsze odcinki "Gwiezdnych wojen".

Typowe cechy gatunku to przede wszystkim wyciąganie w czasie każdej, możliwej sceny, każdego ujęcia na twarz, mającą emanować jakimiś wzniosłymi emocjami. Fabuła ciągnie się jak glut z nosa przedszkolaka w zimny poranek i takież samo pozostawia po sobie odczucie. Odniosłem wrażenie, że ktoś tam w Hollywoodzie siedział ze stoperem i liczył każdą milisekundę ujęcia, po czym dodawał jeszcze parę, a aktorzy dostawali tików nerwowych od kolejnych prób przekazania emocji na nieruchomych twarzach. Dłużyzny i rozciąganie w czasie, wsadzono nawet w sceny akcji. Delikatnie przeciągając momenty, które zwykle służyły złapaniu oddechu.

Afektowany melodramatyzm scen z małą księżniczką Leią, na pewno doskonale się sprzedaje w telewizorach należących do miłośników seriali, które w tytułach mają wciśnięte słowo 'miłość'. Sielanka rodzinna, małe brzdące w roli głównej, problemy familijne do rozwiązania, budowanie dramatyzmu z kłótni wynikłych z nieporozumień i niedopowiedzeń między bliskimi sobie osobami. Dwubiegunowe postacie, bez odcieni szarości, bez głębi, tylko Zły kontra Dobry. Tak aby łatwo było zrozumieć kto jest kim, bez wnikania w realizm sytuacji. Łatwo podane, jak dla emerytów oglądających niedzielne seriale. Budowanie wyniosłych konstrukcji dylematów moralnych, wyborów między poświęceniem, a obowiązkiem. Ale także drętwa gra aktorów, jakby byli naturszczykami, mydłkowata scenografia, płaskie dialogi i pozostające po każdym odcinku wrażenie niespełnienia obietnic, sztucznie nakręconego wyczekiwania kolejnego spotkania z bohaterami na ekranie. O pracy kamery, świeceniu plenerów, dźwięku, nawet nie wspominam, bo wiadomo jak jest. Po prostu wszystkie cechy serialu telewizyjnego, na popołudnie przed telewizorem. Coś strasznego wykombinował ten Disney Co.

Pozostaje jedynie zastanowienie się nad sensem robienia knota. Może całość tego nieświeżego kotleta była zamierzona, miała celować w gusta miłośników starych seriali. Ale czy nie spodziewano się krytyki, przecież teraz seriale robi się inaczej i nawet ciekawie?

Komentarze