"Historia małżeńska"
W 2019 powstał w Hollywood kolejny film z cyklu 'historie małżeńskie' i takiż dostał tytuł "Historia małżeńska" (https://www.filmweb.pl/.../Historia+ma%C5%82%C5%BCe%C5...). W rolach głównych obsadzono aktorów jakich znamy z blockbusterów typu "Zaklinacz koni", czy "Gwiezdne wojny". Ale oboje wykazali się ponadprzeciętnym warsztatem, jak na amerykańskie kino. Zwłaszcza Scarlett Johansson dała popis świetnej gry. Nierówno, ale naturalistycznie. Znacząco dopomogła jej w tym charakteryzacja. Doskonale zgrana z wyrazem całości filmu, mającego opowiadać kolejną, rzeczywistą historię rodziny Kramerów, czy Barberów.
O ile w 1979 Meryl Streep i Dustin Hoffman byli pokazani w mniej naturalistyczny sposób, bardziej emocjonalno teatralny, o tyle w dzisiejszych czasach nadal dobrze się sprzedaje moda na autentyzm. Dlatego mamy Scarlett bez makijażu, z kiepską fryzurą i z typowo amerykańskim brakiem gustu w kwestii przyodziewku. Scarlett stara się być typową, matką Amerykanką, przeżywającą kryzys wieku średniego. Gra tą postać i robi to dobrze, ale brak jej głębi w oddaniu prawdziwości swej bohaterki.
Natomiast Adam Driver wypada na tym polu lepiej. Bliższa jest mu postać zwykłego ojca i może warsztatowo jest mniej udany, za to bardziej przekonujący w naturalnych odruchach.
Do uczynienia tła tej historii, zatrudniono zawodowo znakomitych aktorów, jak Alan Alda, Ray Liotta, czy Laura Dern. Dokładnie w tej kolejności. To aktorzy drugiego planu, charakterystyczni. Nie muszą tutaj łamać swego wizerunku, są po prostu sobą.
Realizatorsko film jest płaski. Nie zaskoczy nas montażem, ani doborem środków wyrazu, czy zdjęciami. To ma być opowieść o ważnych rzeczach i one mają nas interesować, a nie forma przekazu.
A treść jest tematem niezwykle szerokim, jak każda, opowiadająca o losach ludzi. Tych fenomenalnie skomplikowanych istot, potrafiących tworzyć iluzje wokół siebie i wchodzić w nie, żyć w nich. Jakby wymyślali filmy na temat swego życia, realizowali je, a potem wstawali z fotela w kinie i przechodzili przez ekran do filmu, wierząc do końca swych dni, że istnieją rzeczywiście. Nawet kiedy wszystko się wali, nie chcą 'uciekać z kina Wolność'.
O ile w świecie innych ssaków, ten cały automatyzm zachowań behawioralnych się sprawdza, o tyle w przypadku ludzi wypada to nieco gorzej. Nie chcemy przyjąć do wiadomości, że dwoje ludzi zbliża się do siebie tylko z powodu chemii i idei przedłużenia gatunku. To wydaje się nam zbyt trywialne, więc staramy się nadać temu wydarzeniu większy sens, przyswajalny dla naszej dumy z samych siebie.
Nazywamy to miłością i wkładamy do tego słowa, cały konglomerat znaczeń, również instytucję małżeństwa. Czysta przyjemność płynąca z miłości to za mało. Bohaterka - Nicole Barber, w miłości chce widzieć odmianę swego nudnego, bezcelowego, nieakceptowalnego życia. Wchodzi w tory typowe, dla większości kobiet. Jak to kiedyś Allen wypowiedział ustami swych postaci, kiedy kobieta zapytana - czym się teraz zajmujesz? - odpowiedziała - to zależy od tego z jakim mężczyzną jestem.
Nicole chce odnaleźć sens w zmianie i nowym zajęciu, nowym miejscu. Kiedy odpowiednie hormony przestają być produkowane, mija te przeklęte 2-2.5 roku i klej mający wiązać dwoje ludzi staje się przeterminowany, w sposób naturalny pojawiają się nowe więzy trzymające małżeństwo w kupie. Obowiązki wobec dzieciaka, przyzwyczajenie, lęk przed zmianą, uzależnienie takie czy inne. Amplituda emocji osiągnęła apogeum i zależy tylko od losu, może też od świadomości obojga, jak płaska będzie linia upadku.
W wypadku Nicole, kobieta odnajduje siebie w nowych obowiązkach, a utratę małżeńskiego emocjonalizmu, kojarzy jedynie z rozwianiem się nadziei na ziszczenie się czegoś wyjątkowego, na co czekała tak długo.
Siła rozpędu spada i w końcu odnajduje w sobie utratę. Całkowicie zapomina o tym co spowodowało, że była szczęśliwą kochanką, żoną i matką, teraz na plan pierwszy wychodzi lęk utraty szansy w życiu, która nigdy się już nie powtórzy. To co było kiedyś istotnym przywiązaniem, kiedy była aktorką swego reżysera męża, nie tylko na deskach teatru w New Yorku, teraz zaczyna ciążyć, zamykać, jak kraty klatki wokół. Jak dziki ptak, który zapragnął uciec dopiero wtedy, kiedy dostrzegł utratę wolności w klatce.
Nicole postanawia rozpocząć wszystko od nowa, a siłę na zmianę daje jej złość, albo nienawiść, spowodowana uświadomieniem sobie ile straciła, głównie czasu. Obwinić siebie jest trudno, więc winowajcę widzi w mężu.
Mąż - Charlie, w tym wątku jedynie statystuje swej żonie. On jest ciągle sobą, tym który odnalazł swoje miejsce i cel. Nie potrzebuje zmiany i nie rozumie powodów żony.
Właściwie to dopiero początek filmu. Autorzy skupili się na kilku wątkach jednocześnie. Pokazanie rozkładu małżeńskiego, nazwanego 'historią', to tylko jeden aspekt. Jest też miejsce na krytykę plastykowej Kalifornii. Ludzi żyjących złudzeniami, ogarniętych manią grania lepszych od samych siebie, taplania się w konwenansach osobistego wizerunku, a jednocześnie, gdzieś na drugim planie, racjonalnie wyrafinowanych w mądrości życiowej. Potrafiących łączyć formę z treścią, w sposób mistrzowski.
Kolejnym, ważnym wątkiem, jest krytyka amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości, który nijak nie przystaje do tej frazy życia, którą nazywamy rozwodem. Instytucja rozwodu jest w USA równie ważna jak instytucja małżeństwa. Wiąże się z nią cały magazyn sposobów zachowania, myślenia, a przede wszystkim wytartych przez zawodowców, sprytnych ścieżek na skróty. Nasi bohaterowie, Nicole i Charlie, wpadają w to kalifornijskie bagno rozwodowe, jak naiwne i nieostrożne dziecko pod koła ciężarówki. Która miażdżąc ich ideały, sprowadza wierzgających jak dzikie mustangi, ostatecznie do parteru wyrafinowanej koncepcji rozwodzącego się małżeństwa, jaką doskonale opracowali zawodowi adwokaci.
Paradoksalnie w tym filmie zabrakło opowieści o miłości. Bardzo wiele czasu, w drugiej połowie nawet zbyt wiele, daje się bohaterom, aby mogli opisywać iluzje, jakie stworzyli na temat siebie, swego życia i rozwiązań jakie widzą. Pławią się wręcz w poszukiwaniach winy, w egocentryzmie skupiania się na swym cierpieniu, bezwstydnie pokazują jak niewiele o sobie wiedzą, nawzajem i osobiście, jakim narzędziem rozwodowym jest ich syn. Są jak zagonione kijem pod płot psy, potrafiące ugryźć ze strachu przed cierpieniem, z leku nieznalezienia drogi wyjścia z sytuacji.
Aktorzy tego spektaklu rozwodowego wokół, wiodą ich tam, gdzie potrzebują, gdzie mogą zarobić i udowodnić, że mieli rację. To jest trochę jak z turystą, który przyjechał do kurortu, takiego kombajnu do przerabiania przyjezdnych na dudki. Nie do końca wie czego chce, nie zna swoich potrzeb, ale pracownicy turystycznego biznesu uświadomią mu co powinien zrobić, aby mieć udane wakacje. Może się na początku z nimi nie zgadzać, by latać balonem, skakać z mostu wisząc za nogi na sznurku, czy takie tam. Ale w końcu zrobi to co system turystyczny dlań przewidział i nawet będzie zadowolony.
Charlie i Nicole tracą pieniądze, oszczędności na studia syna, by dowiedzieć się to co znali na początku, by być wobec siebie takimi, jakimi byli w chwili szukania rozwiązania pokojowego. Wracają do siebie mentalnie, tworzą nową iluzję bycia obok siebie, nadal nic nie rozumiejąc, tylko lepiej się układając do zaistniałej rzeczywistości. Ta droga nie wiodła do poznania, była jedynie objazdem remontowanego odcinka. Nic się nie zmieniło. Oboje nadal mają w głowach iluzoryczny obraz siebie nawzajem. Dodali jedynie ciemnych barw, nierozładowanych wykrzyczanymi słowy emocjami. Nie da się tego cofnąć, ale także nie da się nic zmienić. To jest chyba przesłaniem tego obrazu, przynajmniej dla mnie. Właśnie pustka pozostała po załamaniu się pięknej iluzji jaką tworzymy na temat siebie.
Wymyślamy siebie jako ojca czy matkę, męża czy żonę, mężczyznę czy kobietę. Istnieje w mentalności zbiorowej ludzi, społeczeństw tej czy innej kultury, wiele takich iluzji, które ludzie w odpowiednim czasie i wieku, biorą za swoje. Wypełniamy nimi możliwość poznania drugiej osoby, częściej samego siebie. Idziemy na skróty popychani przymusem zwierzęcej strony naszej natury. Zlizujemy jedynie przyjemność z tego konstruktu jaki rodzi się między ludźmi, a nazywany jest 'miłością'. Pochłaniamy bez opamiętania, bez refleksji, że wszystko ma swój koszt, zwłaszcza działania bezmyślne.
Życie powinno nas zmuszać do zastanowienia, ale tak na prawdę, tak jak pokazano w tym filmie, zamiast starać się pojąć istotę małżeństwa, próbujemy jedynie znaleźć się w sytuacji, rozwodu, kłótni, braku rozumienia się nawzajem. Jak to Dziewoński deklamował - staramy się wyjść na swoje - i nic więcej.
Dajemy upust wszelkim zawodom życiowym, kiedy tylko znajdziemy winnego. Potrafimy nawet zamienić przywiązanie do roli ojca, czy matki, na narzędzie mające wykazać wyższość mojej racji. Będziemy 'grać' dzieciakiem, by 'ugrać' swoje.
Jesteśmy tacy powtarzalni w swych działaniach. Tak bardzo zautomatyzowani, że nawet niezbyt mądry prawnik, po latach pracy, potrafi przewidzieć jak historia potoczy się dalej. Nie mając własnego poglądu, łapiemy się podanej brzytwy, by nie utonąć w zaprzeczeniu swych ideałów, samego siebie, by nie przegrać. Bo w końcu okazuje się, że to jednak jest tylko gra.
"Historia małżeńska" pokazuje prawdziwość postaci uczestniczących w tych miliardach związków. Mąż jest takim, jakim go się spodziewamy. Dobrym ojcem, wspaniałym facetem bez wad, a jednak niepasującym z powodów, jakich nie chcemy znać. Żona spełnia swą funkcję, tak jak społecznie została do tego powołana, na dodatek jest doskonałą kochanką i partnerem życiowym, ale w końcu coś przestaje działać, a my nie wiemy co. Nawet dzieciak nie jest po hollywoodzku wspaniały, jest jak większość irytujących bahorów w jego wieku, spełnia swą funkcję w rodzinie i ma już swój pomysł na życie. Musi być częścią procesu rozwodu. Ale może być jak w kolejnym allenowskim filmie - po rozwodzie jest fajnie, rodzice już się nie kłócą, dostaje prezenty dwa razy, od ojca i matki, nowy tato stara się bardziej, więc pozwala mi na wszystko, życie jest piękne!
Komentarze
Prześlij komentarz