"Intacto"
Obejrzałem z przebłyskami przyjemności kolejny film z cyklu science-fiction. Amerykański rzecz jasna. Wcześniej obejrzałem włoski "Intacto" i ledwie dotrwałem do końca. Ale ten "Równoległa rzeczywistość" z 2013 (oryginalnie "Coherence"), nie jest taki zły. Być może twórcy niezgrabnie obeszli się z tak świetnym tematem, ale nie oni pierwsi. Nawet braciosiostrom Wachowskim zdarza się spieprzyć dobry pomysł.
Niektóre, tworzone na potrzeby szeroko rozumianej pop kultury, teorie naukowe, opisują istnienie nieskończonej ilości wszechświatów współbieżnych, a nawet przenikających się. Do takich przeniknięć może niby dochodzić w specyficznych sytuacjach astralnych, na przykład z powodu bliskiego dla Ziemi przelotu komety. Tak przynajmniej przyjęli twórcy "Coherence".
Zakładając, że światy żyją równolegle, oznacza że w każdym z nich istnieje Mariusz Reweda i w momencie przenikania się światów, takim przepikowaniu wielowymiarowej rzeczywistości, jeden Reweda, może spotkać drugiego Rewedę.
Film zakłada, że każdy, z wielu światów istnieje tak samo. Czyli w momencie dojścia do przenikania się światów, nagle spotykamy siebie samych, dokładnie tak samo rozwiniętych, z takimi samymi problemami i myślami, znajomymi i ubraniami. Ale twórcy filmu, doszli do wniosku, że takie spotkanie siebie z innego świata, może sprawić, że dokona się zmiana, że Mariusz Reweda ze świata A, od tego momentu, już nigdy nie będzie takim, jak Mariusz Reweda ze świata B. Oba Mariusze, albo nieskończenie wiele Mariuszów, zacznie od tego momentu dokonywać różnych decyzji i działań. Światy się rozjadą. Tak przyjęto na potrzeby "Coherence".
A więc jak to jest spotkać siebie, takiego samego, w tym samym wieku i spojrzeć na siebie z boku, z dystansu, na jaką nasza jaźń normalnie nie pozwala. Do jakich wniosków możemy dojść podglądając siebie przez dziurkę od klucza. Jeśli nabroimy w życiu i podglądamy przez okno drugiego Ja, a on nie nabroił, to może by się z nim zamienić. Oddać mu nasze sknocone życie i wziąć jego, mieć drugą szansę i wiedzę, jak ominąć pułapki losu. Czy to jest podobne do tego, jakby oglądać film, gdzie ktoś nas podglądał i uwiecznił w pamięci recordera.
Jak obcy ten drugi Ja może nam się wydać. Jak ktoś z ulicy, tyle że o tej samej twarzy, co my? Jak odróżnią tych dwóch Ja, nasi najbliżsi. Czy jednak ma sens mówić - ja kocham tego, a nie tamtego - przecież to doskonałe kopie, jak klony. A więc może nie kochamy ciała fizycznego, tylko jego wyobrażenie w naszej głowie. Skoro można podmienić ciało, na doskonałą kopię i się nie zorientujemy.
Wreszcie czym na prawdę manifestuje się nasze Ja, czy tylko cielesnością, którą można skopiować i powielić. Czy może nasze Ja jest unikatowe dla każdej z kopii i ma inną niż fizyczną reprezentację, ale nie tak łatwą do zdefiniowania, opisania w prostych słowach, w potocznym życiu zbyt trudną do identyfikowania, więc zastępowaną przez cielesność.
Albo jakie emocje możemy przeżywać, patrząc na bardziej udane życie naszego Ja z innego świata. Czy będziemy potrafili zazdrościć innemu Ja, albo nienawidzić go, a może być na niego złym, kiedy popełnia błędy tak oczywiste, jakich, w naszym mniemaniu, my byśmy nie popełnili. Czyli, czy jest jakiś związek między wieloma Ja, z różnych światów równoległych. Czy istnieć może przyjaźń, albo może jest nam dana od natury jakaś forma bliskości, jak u bliźniaków.
Tyle filozofowania, na pewno można więcej, wystarczy wypuścić na swobodę osobistą fantazję, wyrwać się z codziennego kieratu zajęć, które więżą naszą jaźń. Przyjrzę się samemu filmowi.
James Ward Byrkit (reżyser i scenarzysta) próbował stworzyć obraz atmosfery anglosaskiej klasy średniej, w piątkowy wieczór, na spotkaniu u znajomych. Wyszło z tego coś płaskiego i przewidywalnego, jak wstęp do jakiegoś taniego horroru. Zwłaszcza użycie kamery w ruchu, by wytworzyć w widzu, stan bycia podglądaczem, oczekiwania na to, że coś złego się zaraz wydarzy.
Aktorzy są w miarę dobrzy, wyciągnięci z nieznanych szerokiej widowni, czeluści kina brytyjskiego. Mają wyraziste twarze, bardziej ekspresyjne niż twarze amerykańskich aktorów. Zwykle mydłkowato idealnych, jak manekiny.
Przyjęto pewne oczywiste skróty fabularne, by nie komplikować realizmu filmu. Mogą wydać się niejasne, albo nielogiczne, ale taka konwencja, nieco teatralna, jest całkiem zjadliwa i daje szersze pole do popisu dla głównych wątków. Człowiek nie zastanawia się nad tym - jak do cholery to możliwe - skupia się na ciekawszych elementach filmu. Podobnie w "Gwiezdnych wojnach" pominięto te wszystkie utrudnienia braku tlenu w próżni, grawitacji na statkach kosmicznych, różnic biosfery na różnych planetach, itp. Liczy się ta konkretna opowieść, a szczegóły techniczne pomińmy milczeniem, aby nie zaciemniać obrazu.
Na wytrwałych czeka zaskakujące zakończenie. Nie wynika ono ani z charakterystyki postaci, ani z rozgrywanych wątków fabuły, ale daje pożywkę do myślenia, do gdybania i zastanawiania się nad możliwościami, jakie my sami byśmy wykorzystali.
Film jest tani, w stylu teatru telewizji. Trudno się go ogląda z napisami, bo jest mocno przegadany. Reżyser za mało wymagał od aktorów. Można było pokazać więcej, głębokich emocji, nie tych powierzchownych, strachu, radości, czy agresji, ale takich wynikających z zaskoczenia sytuacją, z przemyśleń i kalkulacji, jakich dokonują postacie w filmie, by przetrwać do rana tą noc dziwów. To nadało by głębi wyrazu filmowi. Nie byłby tylko obrazem, czy wręcz reportażem z tej jedynej nocy. Niech aktor symuluje zastanawianie się, a widz pójdzie za nim i odnajdzie drugie dno w scenariuszu.
No ale pomysł sam w sobie jest zaskakujący na tyle, aby magnetyzować widza. Oczywiście nie jest to pierwsza próba ekranizacji przenikających się światów współbieżnych. Pamiętam już kilka podobnych filmów, ale nie chce mi się teraz szukać ich tytułów.
Dla mnie w "Coherence" są dwie sceny niezwykle pobudzające moją wyobraźnię. Właśnie zakończenie i coś po środku, kiedy grupka ludzi, nagle zaczyna rozumieć, że tak już się wymieszali pomiędzy różnymi światami równoległymi, że w jednym domu, na przyjęciu u znajomych, tylko dwie osoby są od początku na miejscu, a pozostali przyszli, pogubili się, celowo zmienili świat, z innych domów i innych, równoległych przyjęć, że nawet nie są świadomi, że siedzą w obcym życiu, innego, równoległego Ja. Jakby to zobrazować... Powiedzmy idziesz na wieczorny spacer do parku, nagle gasną latarnie, na chwilę, potem się włączają, a ty idziesz dalej i w końcu trafiasz do swojego domu, ale po jakimś czasie okazuje się, że to nie twój dom, tylko innego Ja, z równoległego świata, tego, który też poszedł na spacer do parku i trafił do... akurat twojego domu. W sumie to bez różnicy... a jednak.
Komentarze
Prześlij komentarz