"Trąbka Cliforda Browna"
Dziś o filmie muzycznym, nie mylić z musicalem. Ten ostatni, jako gatunek, podobnie jak westerny, właściwie już prawie przestał istnieć w nowoczesnej kinematografii. Ale "Lush life", po naszemu "Trąbka Clifforda Browna", z 1993, to jednak nie musical, ale film muzyczny. Podobnie jak na przykład "Cafe de flore", albo "Berlin calling", czy "Whiplash", że nie wspomnę o "Blues brothers", tak "Lush life" opowiada o muzykach, ludziach dla których muzyka jest codziennością i pracą. Tak więc film jest przesycony melodyjnością i opowiedziany dźwiękiem.
Trzeba lubić jazz, aby polubić ten film. Wielu obcuje z muzyką jedynie przez piosenki puszczane w radio, słuchane w samochodzie, albo przez wspomnienia młodości, kiedy muzyka anonsowała przyjemne emocje. Dla takich, "Lush life" wyda się nudny i płaski, a standardy jazzowe anachronizmem.
Dla ludzi kochających muzykę i nie mogących się bez niej obyć choćby jednego dnia, ten film jest jak teledysk, opowieść do odsłuchania całej, tłustej płyty. "Lush life" ma wzloty i upadki. Bajecznie pokazuje lekkość, z jaką muzykom przychodzi wydobywanie dźwięku ze skomplikowanych urządzeń. Mimo, że to tylko aktorzy, a dźwięk jest robiony w tle, przez wirtuozów, to jednak kontekst powstawania muzyki, tak od niechcenia, dla rozgrzewki przed koncertem, dla odstresowania dnia, jest wręcz namacalnie rzeczywisty. Dwóch, głównych aktorów: Forest Whitaker i Jeff Goldblum, błysnęli warsztatem niesamowicie. Sami nigdy nie byli muzykami, ale przekonująco udawać grających muzyków... to już jest mistrzostwo. Także inni, drugoplanowi aktorzy nieźle wypadli: Don Cheadle, Kathy Baker.
Te upadki "Lush life" to między innymi jam session z mieszkania na Park Avenue. Wyszło sztucznie, niejazzowo, po hollywoodzku plastikowo, zbyt wiele niezręcznych zbiegów okoliczności, improwizacji według planu. Nie było w tym serca murzyńskiej muzyki, mimo że większość grających to byli czarni. Właśnie w tej chwili, film opuścił rytm muzyki, według której został skomponowany. Być może cały jest tylko opowieścią o muzyce, a nie muzyką opowieści.
Drugim ważnym wątkiem "Lush life" jest męska przyjaźń między dwoma muzykami. Może trochę idealistyczna, zbyt piękna, afektowana i elegancka, ale jednak coś opowiadająca. O dwóch ludziach, uzależnionych od siebie i od pasji, która jest ich życiem. Nie da się dostrzec większej głębi w tym związku dwóch muzyków, jak na przykład w „Niedokończone życie” z Redfordem. To raczej historyjka bardziej powierzchowna, jak z "Butch Cassidy i Sundance Kid".
Więcej treści można odnaleźć w wątku śmiertelnej choroby i poniekąd wyroku śmierci z odroczeniem na trzy-cztery miesiące. Whitaker postarał się więcej dać z siebie, ale taką rolę mu napisano, aby dał odrobinę prawdziwych emocji człowieka umierającego, gubiącego się w niedomaganiach własnego umysłu, ale jednak nie chwytającego panicznie utraconych chwil i marzeń.
Film mocno siedzi w Nowym Jorku. Kręci się niemal wokół 52-giej ulicy, świata jazzu, mikrokultury muzyków na wynajem, grających do kotleta po nocach, a w dzień odsypiających. Jakie to były wspaniałe czasy, kiedy bogate bubki miały na tyle gustu i klasy, aby być mecenasami sztuki prawdziwej muzyki! Jeśli dziś kogoś stać na wyrzucenie kilkunastu tysięcy dolców w jeden wieczór na muzykę, to na pewno nie będzie to jazz.
Oryginalny tytuł mówi o bujnym życiu, o życiu pełną piersią, kiedy bez myślenia o kosztach i przyszłości robisz to co kochasz i nawet dobrze zarabiasz. Nocne życie w dymie papierosowym, obowiązkowymi drinkami, kolacjami o poranku i pobudką popołudniu. Bez perspektyw na dokonanie czegoś wyjątkowego. Każda chwila jest niezwykła, kiedy pływasz w muzyce, pośród przyjaciół i…póki co dobrego zdrowia.
No ale ono się w końcu kończy. Bajka teraźniejszości traci żywe kolory, zaczyna być odległa i nieuchwytna. Za to bardziej realne stają się wspomnienia tych najlepszych czasów i pośpiech by zdążyć jeszcze żyć.
„Lush life” nie jest filmem przenoszącym wielką treść, raczej ma zapewnić miły czas spędzony przed ekranem. Fabuła ma płynąć bez zakrętów, lekko i precyzyjnie do celu, zaliczając po drodze, wszystkie kardynalne cechy hollywoodzkiej opowieści. Film da się lubić głównie z powodu muzyki i jej dobrego skomponowania z akcją. Warto po niego sięgnąć dla wprawienia się w dobry nastrój wieczorową porą.
Komentarze
Prześlij komentarz