"Za skórę gliny"

 

Dziś opowieść w stylu chandlerowskim, a więc kryminał, ale zupełnie nowoczesny, we francuskiej, lekkiej, sprężystej formie. Tytuł mało chwytliwy „Za skórę gliny”, po francusku tak samo „Pour la peau d'un flic”.

Ta nowoczesna i lekka forma zupełnie nie pasuje do chandlerowskiego kryminału, zwykle wykorzystywanego w filmach typu noire. No ale reżyser, scenarzysta i główny aktor w jednej osobie, zadebiutował właśnie jako reżyser, biorąc na tapetę jedynie intrygę od Chandlera, obudowując stylem, dziś już klasycznym, lekkiego francuskiego kina z Belmondo. Ma być zabawnie i miło, zaskakujące zwroty dynamiki fabuły, nietuzinkowe dialogi, chociażby bezpośrednie odwołanie do aktora Belmondo, czy krytyka – znowu głupki zdubbingowali Zukora -, jakiś pościg ulicami Paryża, kasowanie samochodów, to co Depardieu lubi najbardziej, oczywista piękność w negliżu, miłość nowoczesna, bez rycerskości i główna postać w postaci pięknego mężczyzny, który kulom się nie kłania, i daje sobie radę z najtrudniejszymi kłopotami, z arlekinowską swadą, i pewnością zwycięstwa godną Johna Wayne.

W takie kino nie wciągnie treść, bo jej tam nie ma. Ale z tego zadania znakomicie wywiązuje się forma, właśnie ten francuski styl nonszalancji wobec kanonów fabuły i postaci, to czego polskie kino nigdy nie potrafiło. Ucieczka od banału, od konwencji, złamanie kryminału groteską, frywolny dystans do grozy śmierci, pomijanie wszelkich odniesień do kardynalnych wartości, tutaj każdy gra na swój koszt, dba o to by wyjść na swoje, innych mając za statystów własnego teatru.

W „Za skórę gliny” wpleciono oczywiście drugi plan z romansem. Piękny mężczyzna, ideał godny pomnika, więc i kobieta musi być warta jego majestatu. Miłość jest tu tylko tłem romansu, tak oczywista, jak słońce, ale może właśnie przez to nie ma potrzeby do niej się odwoływać. Wystarczy seks i tajemnicza przyjaźń, schowana za maską egoizmu i dystansu. Ten romans nadaje filmowi żywotności, odskoczni od zagmatwanej, jak u Chandlera intrygi kryminalnej. Zbyt wiele nazwisk, za trudne do spamiętania motywy zbrodni, historyczne tło wojenne, wielkie pieniądze i wielkie, nigdy nie wypowiedziane, namiętności.

Właśnie dlatego wracam do tego filmu… chyba już po raz czterdziesty. Teraz już mogę zdradzić, że chodzi o Alaina Delona i film z roku 1981. Na stare filmy, jak na stare kobiety, nikt nie chce zwracać uwagi. Być na czasie, również w kinematografii, jest tak oczywiste dla każdego, normalnego obywatela.

Ale „Za skórę gliny” jest nowoczesnym filmem, może nawet bardziej niż niektóre Nowe filmy. Poza tym przeskok do wczesnych lat ’80-tych, jest tak odżywczy, jak powrót do lepszych czasów, sprzed wojny, sprzed kryzysu, sprzed okresu schyłkowego, kiedy nie tylko Delon był młody, ale świat, nasza zachodnia kultura była młoda i nakręcona radością życia. Wtedy jeszcze nie trzeba było oszczędzać by wyjść na swoje, ani segregować by nie zabijać Planety, nie trzeba było schylać karku by zmieścić się w poprawność ideową, polityczną, czy ekologiczną. Było więcej luzu i miejsca na fantazję i całkiem odjechane, osobiste przekonania. Producenci malowali swoje samochody w kolory tęczy, zamiast w szarości, czernie i stonowane pastele. To czuć w tym filmie, tą beztroskę i brak powszechnie gniotących z każdej strony przepisów nakazu dobrego zachowania. Ludzie swobodnie przechodzili przez jezdnię, sami dbając o swoje życie, zamiast postępować jak automaty, zaprogramowane przepisami z Brukseli. To można przełożyć na wiele aspektów codzienności, nie tylko ruch drogowy.

Komentarze