"Ścieżki"

 

Po latach wróciłem do filmu "Ścieżki" z 2013, opartego na autobiograficznej książce Robyn Davidson. Robyn jest podróżniczką i pisarką. Swoją przygodę zaczęła właśnie pieszą podróżą z Alice Springs na zachodnie wybrzeże Australii. Przeszła te 2700km przez pustynię pieszo, w towarzystwie czterech wielbłądów. Częściowo sponsorował ją magazyn National Geographic. Książka powstała po tej podróży i ona jest pomysłem na ten film. Książkę wydano w Polsce pod tytułem "Na zachód od Alice Springs".

Niestety książki wciąż nie przeczytałem, ale noszę się z takowym zamiarem. Przeczytałem za to ciekawą recenzję tegoż filmu, która wypadła spod ręki Michała Walkiewicza. To nieco wyrwało mnie z zachwytu nad filmem. Zachwytu, w jaki wpada wielu widzów po projekcji.

Zapewne taki właśnie był zamiar reżysera - Johna Currana, aby zbudować opowieść przepełnioną światłem idei uwolnienia od cywilizacji, ram ograniczających wyobraźnię i pomysł na życie, na życiowe przedsięwzięcie. Starał się zbudować wizerunek podróżniczki, nieco wyjęty z rzeczywistości, odbarwiony z brudu ludzkich cech.

Podobnie postąpił z australijskim otoczeniem. Ludźmi pustyni, odwiecznym kontrastem Białego do Czarnego, przyjezdnego i tubylca. Postacie otaczające filmową Robyn mają stereotypowo skrojone charaktery, bez odcieni szarości. A przyroda jest wychwalana pod palące słońce na nieboskłonie. Aborygeni są również potraktowani płasko i idyllicznie.

Nie możemy, my widzowie, poczuć skwaru, uciążliwości drogi, lęku przed jadem pełzaków w krzakach, nawet dojmującego pragnienia podróżniczki, nadwątlonych sił, znudzenia, obolałych stóp w sandałach, spalonej słońcem skóry. Reżyser jedynie lekko zarysował zwątpienie, jakiemu poddała się bohaterka. Ale jak się okazuje, nie z powodu niemożności pokonania pustyni, ten problem wydaje się być nieobecnym.

Robyn nie daje sobie rady z naporem, wątłej na pustyni, cywilizacji. Turystów chcących robić jej zdjęcia, reportera, którego sama zatrudniła, dziennikarzy czyhających na sławną w końcu camel lady.

Z całych sił odpycha popularność, mimo że zaraz po zakończonej sukcesem podróży przez pustynię, wybiera zawód podróżniczki i korzysta z szansy, jaką jej dał artykuł w National Geographic. To były czasy! Jak łatwo można było zacząć być sławną podróżniczką. Jak bardzo rynek potrzebował takich indywiduów.

Ciągle przypomina mi się opowieść naszej Dzikowskiej, z czasów kiedy zaczęła pisać o Ameryce łacińskiej. Była sinologiem, ale to były czasy odwrotu bloku wschodniego od Chin, więc naczelny powiedział jej - od dziś będziesz zajmować się Ameryką Południową - a ona na to - ale ja się na tym nie znam. Co celnie zripostował naczelny - ale nikt się nie zna! Dziś na YT każdy się zna na wszystkim.

Robyn przechodzi dwie próby zawrócenia z obranej ścieżki. Namolni fotografowie to jedno, a śmierć wiernego psa, to gorsze. Mimo dość dobrej gry Wasikowskiej, film jakoś nie przekonuje do poszukiwania w fabule perypetii psychicznych bohaterki. Nie da się odnaleźć zachęty do penetrowania problemu wielomiesięcznego osamotnienia Robyn, do zmian jakie w niej zachodzą z powodu trudów podróży ponad jej siły.

Dość dobrze poznajemy zadziorny, krnąbrny, uparty, hermetyczny, nieustępliwy, egocentryczny, nawet mizantropijny charakter Robyn Davidson. Wciąż powtarzające się przebłyski scen z dzieciństwa, śmierć matki, wyjazd do dalszej rodziny na wychowanie, utrata najbliższych, mają nam opisywać postać Robyn. Tej która zawiodła się na swoim szczęściu, a los zmusił ją do bycia w pełni samowystarczalnym emocjonalnie odszczepieńcem, zamkniętym w osobistym świecie.

Pogodziła się z losem tej innej od otaczających ją ludzi, a w ucieczce od cywilizacji dostrzegła ścieżkę do swojego świata. Miejsca gdzie będzie mogła swobodnie być sobą, bez potrzeby konfrontacji z normalnym światem ludzi. Dopasuje się jedynie do praw przyrody i Aborygenów, i stanie się tak naturalną w tym miejscu, jak kolejny, wyschnięty na wiór krzak.

Ta podróż, jak prawie wszystkie podróże na świecie, to ucieczka od dopasowania się do codzienności w cywilizacji, w jakiej wyrosła, od oczekiwań jakie zmuszają ją do 'wyścigu szczurów", od walki, czym tak na prawdę jest koegzystencja z milionami innych ludzi wokół niej.

Po części tłumaczy to narastającą, paniczną niechęć do spotkań z turystami, dziennikarzami, wynajętym reporterem. Dziczeje w tej pustyni i już jakiekolwiek relacje z ludźmi, wydają się jej dość trudne do zniesienia.

Czuję się jakbym opisywał swój własny świat w podróży przez bardziej odludne tereny. Ale może właśnie taka nieobecność w 'normalności', sprawia że coraz trudniej wrócić. Coś jak zbyt częste wychodzenie na wagary ze szkoły. W końcu powrót staje się nie do końca możliwy. 'Normalny' świat zaczyna stawiać zbyt wielkie warunki dostępu, zapory przeciw tym odszczepieńcom, aby je spełnić.

Niestety dalsza część filmu o Robyn Davidson już nie jest taka głęboka. Owszem reżyser sięgnął po całe spektrum środków wyrazu, aby pokazać coś więcej niźli tylko pieszą wędrówkę przez piach i krzaki. Nie można wypełnić połowy filmu ładnymi widoczkami pustyni. Znaczy można, ale ludzie w końcu przecukrzeni wyjdą z kina.

Curran próbuje więc artystycznymi zabiegami przedstawić wewnętrzny świat osamotnionej kobiety. Ale... ja przynajmniej, oprócz zaangażowania w wizualny spektakl, nie potrafiłem identyfikować się z przeżyciami bohaterki. To wszystko było zbyt piękne, aby zmuszało do refleksji większej niż estetycznej.

Wreszcie kulminacja. Koniec podróży! Plaża po prawie siedmiu miesiącach, codziennej wędrówki po piachu. Nie powiem, reżyser znalazł na zachodnim wybrzeżu piękny plener, ja takiego tam nie znalazłem. Ale gdzie fajerwerki, gdzie zderzenie z brakiem sensu dalszego życia, brakiem celowości dalszego działania? W takich chwilach samotność najbardziej uderza, wtedy najłatwiej odnaleźć sens całego przedsięwzięcia jakiego się dokonało, zrobić rachunek i ocenić, wtedy już nie ma drogi ucieczki od powrotu, a wiedzy jak to zrobić jest najmniej.

Być może nawet w książce Robyn Davidson tego nie ma, więc skąd John Curran, w końcu nie jest podróżnikiem, miał by to wiedzieć, aby umieścić w filmie.

Pięknie to opisał Peter Jackson w ostatniej części "Władcy pierścieni". Nie ma tego w książce Tolkiena, ale powrót Frodo do domu nagle okazuje się zbyt trudny i w końcu niemożliwy do zrealizowania. Bo podróżnik tak mocno został zmieniony przez podróż, że nie odnajdzie już ścieżki wiodącej do dawnego siebie, do domu gdzie kiedyś był może nawet szczęśliwy.

Takiego, ważnego zakończenia w filmie Currana zabrakło. Dostajemy zamiast tego notkę biograficzną o Robyn Davidson... i tyle. Nie ma rozładowania emocji, nawet tych wizualnych, które tak urzekły tysiące zachwyconych konsumentów tego filmu. Nie ma opisania procesu zmiany wnętrza bohaterki, jaki na 300% przeszła. A szkoda, bo to nadało by niezwykłej głębi fabule.

Reżyser poważył się na kilka skrótów, na przeinaczenia, na przemilczenia, treści z książki. Być może dlatego wizerunek Robyn, im dalej w fabule, tym staje się bardziej płaski i nienaturalnie wybielony. Nie do końca można zrozumieć zbliżenie do znienawidzonego, nieakceptowanego fotoreportera. Jedynie odjechanie od rzeczywistości, gdzieś w wewnętrzny świat bohaterki, jest na miejscu, chociaż zbyt plastycznie przedstawiony, przez to mało wiarygodny treścią.

Ale film jest nadal bardzo godny polecenia. Głównie za sprawą swojej strony wizualnej, dobrej gry Wasikowskiej, atmosfery wielkich czynów, w zupełnie dzikiej przyrodzie. Coś czego na codzień, zwykły zjadacz filmów nie doświadcza we własnym życiu. Coś co może go mocno to tego filmu przyciągnąć. Może jest on mało australijski, tylko z pozorów, ale coś jednak mówi o tym kraju. Może być jakąś wskazówką dla tych, którzy zechcą zapuścić się w niezbadane do dziś, puste przestrzenie pustyni.

Komentarze