"Książę przypływów"
Po latach wróciłem do filmu „Książę przypływów” z 1991, albo raczej Książę pływów, jak powinno być i wtedy to lepiej pasuje merytorycznie. Okazało się to dobrym wyborem na wieczorny seans. Chociaż może gdyby rolę pani Lowenstein wzięła na przykład Susan Sarandon, to pewnie bym do tego filmu nie wracał. Mam słabość do Barbary Streisand. Co odrobinę wyklucza mój obiektywizm.
Tak, dla mnie największą atrakcją tego filmu jest Barbara Streisand, gorzej że wzięła się za jego reżyserię. Moim zdaniem film został konkretnie spieprzony, właśnie od strony reżyserskiej. Zdaję sobie sprawę z tego, że pisząc to narażam się rzeszom wielbicielek „Księcia przypływów”, a także innym wrażliwym romantykom, którzy wprost uwielbiają to dzieło właśnie za liryczny, nawet ckliwy i sentymentalny, a także wzruszający melodramatyzm. Bo w istocie „Książę…” tak został uformowany, aby wzruszać i poruszać te najczulsze struny naszych serc. Niestety by tego dokonać, twórcy zwichrowali szkielet fabuły powieści Pata Conroya, na jakiej film został oparty.
Książka ta to obszerny materiał opowieści, który trudno wcisnąć w dwie godziny obrazu na wielki ekran. Należało bezlitośnie ciąć i wybrać jeden, główny wątek, resztę traktując po macoszemu, jako tło. Twórcom zabrakło siły woli, a może także talentu, by sformatować powieść do ram filmu pełnoekranowego. Zapewne dało by się z tego zrobić fantastyczny serial w dzisiejszych czasach. Jestem przekonany, że nawet dziesięć odcinków, można by wypełnić po brzegi treścią, dramatyzmem, bez tych popularnych zabiegów związanych z gatunkiem serialowym, jak dłużyzny i przeciągające się ujęcia na twarz.
Pani reżyser jednak zadecydowała, zapewne także jako producentka też, że film ma zawierać wszystkie wątki książki, nawet jeśli potraktowane skrótowo będą niejasne, sztuczne, mało wiarygodne, niepasujące do wątku głównego. Mamy więc dziesiątki motywów ledwie zaznaczonych i nie wiadomo do czego potrzebnych. Zaczętych i nie kontynuowanych, niejasno zakończonych, nie wiadomo po co rozpoczętych. Traci na tym także najważniejszy lejtmotyw, czyli miłość starszych państwa.
No bo właściwie o tym jest ta opowieść, o kochaniu z piątym krzyżykiem na karku. Oczywiście Nick Nolte, a tym bardziej Barbara Streisand w ogóle nie przypominają pięćdziesięciolatków. Mają raczej coś koło czterdziestki. Przynajmniej tak się widzowi może wbrew ich metryce wydawać. Daje to także przyjemne odczucie, że skoro Nolte wygląda tak młodo w moim wieku, to znaczy, że ja też jestem młody i mogę się zakochać… na przykład w zjawiskowej Barbarze Streisand. Dlaczego nie! Przecież to możliwe... nie oglądaliście "Dom nad jeziorem" z Bullock i Reevesem.
Odsuwając na bok osobiste namiętności i wracając do głównego wątku „Księcia przypływów”, film jest ciekawą układanką dramatycznych zdarzeń. Wspaniale przeplecionych we wspomnieniach głównego bohatera, z rzeczywistością lat ’90-tych Nowego Jorku. To zasługa powieści Conroya. Zgodnie z panującą wówczas modą w USA, na cudowne efekty psychoanalizy, główny wątek opiera się na wymuszonej retrospekcji, która ma pomóc rozwiązać problemy najbliższych. Dziś takie metody są wręcz etycznie zakazane, nazywane retraumatyzacją, ale wówczas były popularne. Z głowy przypominam sobie trzy filmy oparte o taką efektowną metodę pracy z pacjentem nie dającymi sobie rady z rzeczywistością.
Nasz Tom Wingo (Nick Nolte) jest jednak jednym z tych hollywoodzkich szczęściarzy, którzy potrafią doskonale skorzystać z terapii kognitywno-bechawioralnej. Przełamuje spiętrzone przez czterdzieści lat zimne lody ciemnej jaskini traumy i wychodzi na światło dnia, a korzysta na tym jego siostra. Jak? Tego się nie dowiadujemy… bo skróty… mało czasu kruca bomba.
Ten wątek jest naprawdę porywający i Conroy konstruując na nim całą powieść, wspaniale wciąga w fabułę. W filmie oczywiście zastosowano wiele skrótów i uproszczeń, co by nie było takie złe, gdyby zamortyzowano to odpowiednimi zabiegami mającymi uświadomić widzom upływ czasu. Po seansie, można odnieść wrażenie, że cała terapia trwała tydzień i wszystko szło jak po maśle. Wystarczyło dodać znaków przemijającego czasu, trudów pracy psychoanalityka, prawie jak detektywa, porażek jakie muszą się przydarzyć po drodze, zniechęcenia spowodowanymi kolejnymi, ślepymi uliczkami, itd.
Niestety pani reżyser postawiła w tym momencie na przedstawienie widzom wątku miłosnego. Bo ni z gruchy, ni z pietruchy, trudno było się tego spodziewać, Tom Wingo zakochuje się w Susan Lowenstein, a dalej to już jak po maśle. To jeden z kilku momentów „Księcia…”, kiedy wszystko się zgadza, wszystko układa i gra jak należy. Podobnie jest z wątkiem ojca Toma i wątkiem jego żony. Niestety ta idylla nie trwa zbyt długo. Tom koncertowo odgrywa amerykańskiego superfaceta, mężczyznę z bajek. Dopóki nie trzeba wrócić z obłoków boskiej miłości na ziemię.
Tutaj od razu mamy do czynienia z najgorszym momentem filmu. Pani reżyser każe nam uwierzyć, że Tom rano ściska i czule pieści Lowenstein, a popołudniu już rzuca się na powrót w ramiona żony. Na dodatek robi to z takim samym, wielkim zaangażowaniem mężczyzny ogarniętego pasją namiętności. Jakby nie było dość tych sztucznych, mało przekonujących, nawet niewiarygodnych i nie zdarzających się w normalnym życiu zagrywek, to towarzyszy nam przez cały czas narrator w postaci głosu Nicka Nolte. To jakby dodać neon z LEDów do obrazu Renoira, aby było ciekawiej i lepiej.
Tenże narrator, już pod koniec seansu, serwuje nam umoralniające dydaktyzmy, w stylu – w rodzinie wszystko można wybaczyć – albo – Lowenstein nauczyła mnie na nowo kochać żonę. Co bardziej rozumnym widzom doradzam w porę wyłączyć film, najlepiej tuż po scenie pożegnania Lowenstein i Toma w restauracji. To co dalej, potrafi zniweczyć i tak liche, dobre wrażenie.
Jak już pisałem, nie potrafię być obiektywny, kiedy zazdroszczę Nickowi Nolte ściskania Barbary, ale moim zdaniem ten film jest kiepski. Zyskał by wiele, gdyby potraktować go nożem i powycinać niektóre, niepotrzebnie zaciemniające i deformujące fabułę fragmenty. Gdyby to miał być tylko ckliwy melodramat, to wszystko by było OK. Tło psychoanalizy pięknie by umocowało miłość w sferze głębokich przeżyć bohaterów. A tak wyszło nie wiadomo co, jakby pani reżyser nie potrafiła się zdecydować o czym opowiadać.
Na dodatek filmy hollywoodzkie z lat ’90-tych są całkowicie pozbawione artyzmu kamery. Wszystko jest oświetlone i prowadzone jak w telewizyjnym serialu. Nuda po brzegi pucharu X muzy. Od strony artystycznej, nic nie zaskoczy, nic nie zaciekawi. Ma być poprawnie, idealnie, wzorowo. To wada nie tylko tego filmu.
Na chwilę jeszcze wrócę do Barbary Streisand. Jak zwykle, dopiero po seansie, uświadomiłem sobie, że coś tu pięknie zagrało. Jak zwykle, kiedy oglądam ten film. Zastanowiłem się i doszedłem do wniosku, że to charakteryzacja pani Lowenstein. Zaczyna jako szara, zmęczona, poważna, sztywna pani psycholog, z arcybanalną szopą na głowie, ale już w połowie filmu, kiedy kiełkuje uczucie do Toma Wingo, zmienia się, rozkwita, jak kwiat, jak kobieta kochana. Pięknieje. Wraca do swoistej gry oczami i śmiechem. Tylko te calowe tipsy nie wiadomo co mają robić w filmie. W naturze są nieuświadomionym uczuciem agresji, a tu?
Tym niemniej warto obejrzeć ten film, razy kilka nawet. Najwspanialsze bowiem jest tło głównych wątków. Tak jak pisałem wyżej wątki ojca, żony, także matki Toma Wingo są warte obejrzenia. Również nowojorskie życie Toma, atrakcyjna potyczka dwóch samców alfa o piękną Lowenstein. Także wątek trenerski, gejowski i inne. Ja na pewno jeszcze będę wracał do tego filmu.
Komentarze
Prześlij komentarz