"Top Gun Maverick"
37 lat temu powstał hit z Tomem Cruisem, teraz jest moda na odgrzewajki, więc wrócono do tematu. Główny aktor żyje, wygląda prawie tak samo, temat jest rozwojowy, publika będzie waliła do kin jak dawniej.
Tak powstał nowy "Top Gun" z dopiskiem Maverick (2021). Cruise jest jednym z producentów, a za reżyserkę wziął się Joseph Kosinski. Tło artystyczne osadzono w dawnych latach, w końcu skierowano tą produkcję do 'tamtych' klientów, którzy razem z Tomem Cruisem dorośli do wieku starego. Ale także do 'nowych' widzów, przecież nadal jest silna moda na winyl, youngtimery i granny. Mamy więc 'stare' samochody i motocykle, jako wzór trwałości i niezawodności dawnych zasad i ideałów. Tym przecież jest prawie emerytowany kapitan Maverick. Mamy także silne nawiązania do dawnej muzyki Kenny Logginsa i Harolda Faltenmeyera. Film miał być standardowym hitem dla mas i trafić do serc jak najszerszej widowni. Sądzę, że cel został osiągnięty.
Nie wiem co łyka Tom Cruise aby tak wyglądać, ale na pewno nie jest to tanie. Facet świetnie się trzyma i tak samo udaje równego młodzieńcom, dla jakich ma być wzorem w wydziale Top Gun, a pomagają mu w tym realia kina.
W tym filmie nie wznosi się na wyżyny swojego talentu, nie tworzy ikonicznej postaci, nie pobudza marzeń widzów. Ale ponownie udaje mu się stworzyć bohatera, który kulom się nie kłania. Nietuzinkowego, wymykającego się wszelkim porównaniom i statystykom. Jakby 37 lat nie minęło, udowadnia swym, młodym podwładnym, że ciągle jest dużo lepszy w powietrzu od nich. A oni to łykają, jakby to była oczywistość.
Tom nadal gra rolę niezwykłego jankesa, takiego z mitów o USA wyciętych. Udaje mu się to nad wyraz sprawnie. Głównie za sprawą całego anturażu jakim otacza go reżyser. Jest osadzony w realiach bajki o luksusie, sprawiedliwości, lekkości, amerykańskich ideałów i porządku, w jaki ja jeszcze wierzyłem na początku lat '90-tych. Skoro ludzie walą do kin na taki film, to znaczy, że nadal chcą wierzyć. Tak jak się wierzy w to, że miłość wszystko zwycięża, albo że 'wszystko dobrze się skończy'. Chcemy wierzyć, bo to nam daje dystans do bagna codzienności. A pójście do kina na taki film, to jak krótkie wakacje na Jerbie. Uwzniośli, nada nowych sił płynących z odświeżonej wiary w lepsze jutro i sens walki o ideały.
Nowy "Top Gun" jest jak zwykle pełen nieścisłości, niemożliwych w realu skrótów, plastikowości fasad, za którymi ukryte są hollywoodzkie zabiegi mające na celu wykreowanie nowej bajki. Nie wolno nad tym się zastanawiać, bo czar pryśnie. To nie jest kino prawdy czasu, to jest dobra rozrywka i nic więcej.
Gdyby zaczekano z produkcją chociaż rok, to nie musiano by używać enigmatycznej nazwy Wróg, dla tych, z którymi Top Gun ma się zmierzyć. Znowu mogliby wrócić do starej nomenklatury walki z komunistami, albo Ruskami. Niestety w Hollywood nie mieli akurat na podorędziu żadnego, realnego wroga, którego przywódca Ameryki określiłby jako prawdziwego wroga. Więc użyto słowa Wróg... i tyle.
Odhumanizowali tym już zupełnie przeciwnika na lądzie i w powietrzu. Odpadły rozterki duchowe w walce człowiek kontra człowiek, pytania o sens walki, ale także i część bohaterskiego zwycięstwa. Znikło ideologiczne poczucie pokonania komunistów za wszelką cenę, pozostało coś w rodzaju sportu, w którym walczy się także o przeżycie. Wiele mamy takich sportów ekstremalnych do wyboru.
Utrzymano odrealniony podział świata na tych 'dobrych' i tych 'złych'. 'Dobrzy' to oczywiście Amerykanie. Odcienie szarości mogłyby rozwodnić treść bajkowego przekazu, zmusić do zastanowienia, a tym samym zmęczyć większość widzów niejednoznacznością. Bajka malowana silnymi, demonstracyjnymi, oczywistymi kolorami, trafia bezpośrednio do serc mas. Można przekazać coś więcej w bajce, ale Andersenów, jako scenopisarzy, w Hollywood nie mają. Pastele w takiej formie przekazu się nie sprawdzają, rodzą się z tego pytania bez odpowiedzi, rozterki, refleksje, a tego masowa publika nie znosi. Wszystko ma być jasno i klarownie powiedziane, jak na wiecu partyjnym.
Sens akcji z nowego "Top Gun" skanalizowano do przelotu kanionem i wytrzymania przeciążenia 10g. Odniesienie do bajkowości jest tak oczywiste, że aż trudno o tym pisać. Coś jakby nasz nieustraszony Indiana Jones wchodził do komnaty ze świętym graalem. Kilka uników, trochę wiedzy i zręczności, a wszystko to z najazdem kamery na twarz aktora, który stara się jak może udawać przeciążenia, wysiłek cielesny i umysłowy, a także jednocześnie rozterki duchowe.
A jakże. O tym też pomyślano. Wsadzono parę wątków trudnych relacji, nienawiści, zaszłości, rywalizacji. Aby można było dodać tło uczuciowe i emocjonalne. Przecież bez tego, nasi super bohaterzy wydali by się automatami, a nie ludźmi. Te rozterki są płytkie jak przekaz tego filmu i raczej polegają na nieporozumieniach, ale zawsze... Oczywiście wszystko się rozwiązuje w kulminacyjnym punkcie akcji. Tak że radości nie ma końca, nie tylko z powodu doprowadzenia misji do celu.
Warto obejrzeć, wprzódy wprawiwszy się w stan błogiego uwznioślenia wspomnieniami z czasów, kiedy oglądaliśmy pierwszy "Top Gun".
Komentarze
Prześlij komentarz