"Fabelmanowie"
Steven Spielberg nakręcił film autobiograficzny! Mistrz kina, chyba drugi po Chaplinie, który znacząco się przyczynił do rozwoju przemysłu filmowego. Chaplin pokazał iluzję obrazu, a Spielberg iluzję emocji. Stał się sławny za sprawą filmów dla mas. Doskonale opakowanych wizualnie, skrupulatnie zmontowanych tak, że koncert odbywa się właśnie na emocjach widzów. Akcja łapie za gardło jak rasowy bullterier i nie puszcza aż reżyser uzna, że czas na chwilę tonizującego odpoczynku przed kolejną bitwą o uwagę widza.
Chaplin porzucił prawdę obrazu, aby wciągnąć widza w scenę na ekranie. Jak iluzjonista pokazywał coś czego na prawdę nie ma, wychodząc na przeciw oczekiwaniom widzów. Spielberg kreował emocje u oglądających za pomocą prostych sztuczek. Takie emocje, jakich nie da się znaleźć w życiu. Operował skrótem i wyolbrzymieniem. Lukrował do przesady, jak tureckie baklawy, a ludzie to i tak kupowali, bo tego oczekuje się od kina.
Kilkanaście lat temu odechciało mu się robić filmy pod publikę. Zapragnął kina społecznego. Kiedy Lucas przychodził do niego z nowym projektem "Indiana Jonesa", albo o jakichś tam kosmitach, ten wolał być producentem, a reżyserię powierzał młodszym.
Wreszcie sięgnął do własnego życiorysu, aby znaleźć tam ciekawy temat na 'film o ludziach'. No i nakręcił go po swojemu, z manierą Spielberga. "Fabelmanowie" z 2022 to prawie kronika młodego Indiana Jonesa. Tak to jest zmontowane, aby było przygodowo, aby wciągało i się sprzedawało. Drugi dziadek - John Williams dorobił odpowiednią muzykę. Steven nie mógł się powstrzymać, aby nie zrobić coś w stylu hollywoodzkiego hitu. I to spłyciło film.
Owszem nawsadzał, jak rodzynków do keksa, pełno motywów wielkich namiętności, gwałtownych uczuć, rozpaczliwych emocji. Nie wiedział jak je uwiązać do opowieści o przygodach 'młodego Spielberga reżysera', więc wiszą nieco w powietrzu. Uruchamiane są za pomocą wątpliwego sensu, ckliwych wstrząsów, jakie przeżywa rodzina Spielbergów... znaczy Fabelmanów. Ta koncentracja na napięciu wewnątrz związku ojca i matki Fabelmanów, jest okraszona sensacją, znowu aby się lepiej sprzedało. Ale iskra pobudzająca emocje, jest za słaba na tak wielki sentymentalizm uczuć, jakie ma wywołać.
W tle tych problemów rodzinnych, młody Fabelman przeżywa swoje rozterki artysty. Ale znowu jak na zawołanie, z perfekcyjnym wyczuciem chwili, pojawia się rezolutny stryj Boris, zapowiedziany nawet przez 'wieszczkę', jak u Shakespeare. Otóż stryj z manierą godną cyrkowego iluzjonisty i werwą atletycznego filozofa, prostuje młodemu zawiłe ścieżki na szczyt kariery reżysera w Hollywood. Jak to precyzyjnie zostało ustawione, zupełnie jak klocki kolejnych, zazębiających się przygód profesora Jonesa.
Spielberg nie omieszkał zająć się sprawą żydowską. Nie udało mu się rozprawić z tematem tak lekko i z finezją jak Woody Allen. Może bardziej moralizatorsko, ale osiąga jednak cel dydaktyzmu familijnego, godnego filmu na niedzielne popołudnie. Bowiem nie ma ludzi złych, tudzież antysemitów, są tylko tacy, co pobłądzili. Jak im się wskaże drogę, to na pewno staną się przyjaciółmi naszemi.
Brzydotę i brud należy tak po amerykańsku skanalizować do jednej postaci, jednego wątku i nie nadawać mu imienia, ale coś mało konkretnego, w stylu - diabeł, cień, wróg, on, aby wszystko było poukładane i opatrzone odpowiednimi fiszkami, dla porządku. Wtedy lepiej zarządza się postaciami w opowieści. Łatwiej nadać im jaskrawe kolory, jednoznaczny rys charakterologiczny, bez niuansów. Tak łatwiej się sprzedaje, bo prosty widz nie lubi zawiłości, nie lubi niepewności i zastanawianie go męczy.
No cóż. Jak się przenicuje takich "Fabelmanów", to wychodzi mizerota. Ale jak się ogląda to wypieki na policzkach i nikt nie zaśnie przed telewizorem. Tak to jest doskonale zrobione!
Spielberg po raz kolejny daje ludziom takie emocje, jakich oczekujemy będąc w kinie. Nie sprzedał nic poza tym co zobaczyliśmy. Nie popchnął w jakimkolwiek kierunku, abyśmy sobie dopowiedzieli ten czy inny wątek, tak według własnych możliwości intelektualnych i potrzeb emocjonalnych. Wyłożył kawę na ławę, jak doskonały handlowiec i nie można się z nim kłócić.
Ale to jest bardzo dobry poziom rozrywki. Zapewni grubo ponad dwie godziny wspaniałych wrażeń. Nie zapomnimy tego przez długi czas, chociaż nawet nie będziemy pewni czego, a i zrodzi się za rok, czy dwa potrzeba powrotu do tego hitu.
Oprócz tego "Fabelmanowie" to bardzo dobrze opowiedziana historia z najlepszego okresu rozkwitu Ameryki. Kiedy rodziły się nowe zasady społecznego współżycia, odkrywano osobiste potrzeby i przedkładano je ponad obowiązek plemienny. Nowoczesność wkraczała nie tylko w technologię i nie tylko budowała wysoki poziom konsumpcji, ale także zmieniała mentalność społeczną. Fabelman nastolatek w latach '60-tych, był tak nowoczesnym człowiekiem, jak młody Polak w latach '90-tych.
Kilkoma przebitkami na odpowiednie lokacje, scenografie, stroje ludzi i ich zachowania w 'tamtych' czasach, reżyser przeniósł widza w inną rzeczywistość, jakiej w Polsce nigdy nie mieliśmy, ale zawsze o niej marzyliśmy.
Spielberg potrafi kadrować uwagę widza tak, aby minimalizmem środków wyrazić tło akcji, jakie jest wymagane by zrozumieć gdzie aktualnie jesteśmy. Musimy nadążać za profesorem Jonesem w jego podróżach w przestrzeni, musimy nadążać za młodym Fabelmanem w czasie gdy dorasta, odkrywa kino na własne potrzeby, odkrywa kamerę, szkołę, dziewczyny i wreszcie własne potrzeby, by móc wejść na swoją ścieżkę do sukcesu.
Tło fabuły jest perfekcyjnie zrealizowane i wspomaga akcję jak należy, jak u Spielberga. Aktorzy są profesjonalni. Bez nieokiełznanego artyzmu, czy niezrozumiałych min, dłużyzn zastoju kamery. Noszą swoje role na barkach i twarzy, jak doskonale skrojone garnitury. Tak aby wydawały się niewidoczne, a ludzie naturalni jak w życiu. To uwiarygodni nierealną akcję i ukryje zabiegi skrótów i wyolbrzymień, na rzecz przyciągnięcia uwagi widza.
Dlatego nie mogę nic powiedzieć o grze aktorów. Są sympatyczni, wtedy gdy mają tacy być, bo ich postacie mają się nam podobać. Są odpychający, wtedy gdy zachodzi potrzeba postawienia kontrastu wobec postaci wiodącej. Ale na pewno nikt nie jest nudny, bo to by nudziło widza. Każda postać, pewnie nawet statysta, jest 'jakiś'. Może nienaturalny, przerysowany, jak z kreskówki Disneya, ale na pewno nie wtopi się w tło. To nic, że po filmie powiemy - przecież nikt tak się w życiu nie zachowuje, przecież takie rzeczy się nie zdarzają w normalnym świecie. Ale przecież nie chodzi o prawdę czasu, prawdę ekranu, a jedynie o dobrą rozrywkę. Wszystko jest na niby, ale tak realnie, aby zachwycony widz mógł powiedzieć - co za piękny i mądry film.
Spielberg sam siebie posteryzuje. Obsadza w roli wielkiego Johna Forda, samego Davida Lyncha i wsadza w jego usta przepis na to jak oszukać widza i wciągnąć go do gry. Ford nawet mówi, naturalne jest nudne, nienaturalne kusi.
Komentarze
Prześlij komentarz