„Imię”

 

W XXI wieku powstało kilka, uznanych filmów, mających obrazować spotkanie kilkoro ludzi w jednym pokoju. Coś w rodzaju nowoczesnego teatru telewizji, chociaż były to filmy kinowe. Zderzenie odmiennych charakterów, mające wyciągnąć z ludzi maksimum emocji, odblokować zastane animozje, zapomniane konflikty, by wypalić je do bólu w erupcji nienawiści, złości, agresji, a potem zadzierzgnąć nową przyjaźń, na nowych warunkach, po oczyszczeniu sytuacji. Podobne zabiegi stosuje się dla skanalizowania zaciętych, utajonych, złych emocji, jakie ludzie noszą w sobie i jakie ich zżerają od środka jak cichy, nie rozpoznany z zewnątrz rak.

Francuscy twórcy Alexandre de La Patelliere, oraz Matthieu Delaporte, poszli drogą Romana Polańskiego i wrzucili w małą, zamkniętą przestrzeń pięcioro ludzi, mających sobie dużo do wyznania, ale jakoś do tej pory nie potrafiących zdecydować się na szczerość wobec siebie. Polański zastosował podobny manewr w filmie „Rzeźnia”, rok wcześniej. Ale analogicznie, pięć lat później postąpiła Sally Poter, produkując świetny „Party”. No i przecież mamy jeszcze „Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie” Paolo Genovese, z 2016. Ale to nie jedyne przykłady wspólnego scenariusza.

O ile „Rzeźnia” Polańskiego, według mojej opinii, wypadła dość marnie. Zabrakło tam oddechu. Reżyser zdecydował się pociągnąć wszystko jednym dźwiękiem, na jednej nucie i przesadził, znudził przez nadmiar podobnych środków wyrazu, brak kontrastu i zróżnicowania. O tyle „Le Prénom”, jak po francusku brzmi tytuł dzisiaj recenzowanego filmu, ma świetnie wyważone sceny poważne, wręcz dramatyczne, względem zabawnych, czy komediowych. Czasami nawet uspokaja cichą, spokojną wodą, romantycznych epizodów, albo dla kontrastu stylem dziennikarskim. Zabieg najczęściej używany przez mistrza Spielberga.

Oglądając „Le Prénom” nie zmęczy nas natręctwo emocji. Przez co nie wydadzą się one sztucznie wywołane i nadmuchiwane, jak w „Rzeźni”. O ile fabułę tego filmu postanowiono lekko strywializować, by powstała kolejna, znakomita komedia francuska. O tyle podobne zabiegi u Sally Poter w „Party” dały głębię uczuć i przyjemne moralizatorstwo.

Jednak „Le Prénom” to przede wszystkim iskrzenie humoru. Dało się to zrealizować nie tylko znakomitym scenariuszem tych samych twórców, którzy podjęli się reżyserii. Ale także mistrzowską grą aktorską. Na prowadzenie wychodzi muzyk i aktor z zawodu - Patrick Bruel, urodzony we francuskiej rodzinie w Algierii. Facet ma wszechstronne talenty, majątku na przykład dorobił się grając w pokera. Ale w „Le Prénom” błysnął nietuzinkową osobowością, wypracowanymi, własnymi manieryzmami aktorskimi, które zwracają nań uwagę i wyciągają na prowadzenie spośród innych jemu podobnych. Ma doskonałą mimikę, którą potrafi wprawnie sterować, by jeszcze bardziej podkreślać sugestywność języka francuskiego, tak dobrze sprzedającego emocje.

To cudowne dziecko talentów, w „Le Prénom” potrafił wiarygodnie przechodzić od postaci sprytnego figlarza podszytego przebiegłością prostaczka, do obrońcy męskich wartości, zacietrzewionego w staromodnych ideałach satyra. Pięknie mu wyszło nawet niefortunne zakończenie, jakie wykombinowali trochę na wyrost, twórcy filmu. To chyba jedyna wada, ale nawet dość mała tego obrazu. Zbyt płytko potraktowali zjazd z wysokowybudowanej piramidy naprężonych do granic wytrzymałości nerwów bohaterów tej opowieści. Powinni dać więcej oddechu, czasu do ochłonięcia. A tak, wyszło trywialnie i groteskowo. Złamało to głębszy wydźwięk filmu.

No ale pozostali aktorzy także nie ustępowali Bruelowi. Znakomita Valerie Benguigui, także urodzona w Algierii (niewyjaśniona zbieżność nazwisk z rodziną Patricka Bruela), zmarła rok po premierze „Le Prénom”, wykazała się wręcz teatralnym talentem do obrazowania uniesień w postaci natężonej gestykulacji. Grała drugie skrzypce po Patricku. Dopiero długo po projekcji można zauważyć jak sztucznie pomyślane były jej zejścia i wejścia na scenę. Jakby w teatrze chowała się za kotarę, gdzie popijała kawę serwowaną przez obsługę zakulisową i czekała na swój moment gry. Robiła jednak to tak płynnie i naturalnie, że nie da się zauważyć tego typowego dla sztuk teatralnych kuglarstwa.

Nie ustępuje jej Charles Berling, główny animator emocjonalnych zderzeń, gorzkich wyznań, gejzerów złości, jakie dynamizują i nadają główny ton opowieści. To naigrywanie się z niego, przez przyjaciela, wywołuje lawinę nieporozumień, wyciągających z bohaterów na światło dzienne, najbardziej wstydliwe i ukrywane przez 30 lat tajemnice. To on, całkiem wiarygodnie, zgodnie z głupawym charakterem postaci jaką gra, staje się osią burzy emocji. Podpuszczony przez przyjaciela z lat dziecięcych, galopuje na wprost ku zagładzie miłych konwenansów, tajonych pod iluzoryczną przyjaźnią animozji, wreszcie sztucznej tolerancji i ceremoniałów towarzyskich.

Guillaume de Tonquedac, znany z polskiego „Podwójne życie Weroniki”, gdzie grał Sergea, pełni w „Le Prénom” rolę enzymu trawiennego procesu wypalania złych złogów tej mikro wspólnoty przyjaciół, znających się od 30 lat. Nie udaje mu się jednak skryć za dystansem i pod dyplomatyczną życzliwością i uładzoną lojalnością. W końcu sam staje się obiektem gry, w której wygraną jest przyszła, nowa przyjaźń, na następne 30 lat.

Najgorzej, sztucznie i sztywno wypadła Judith El Zein. Gra tu rolę hamującego, tonizującego wojnę przyjaciół. Stoi jednak obok i nie angażuje się, będąc jednak obcą w tym towarzystwie. Zachowuje prawie do końca zdrowy rozsądek i prawie udaje się jej uniknąć wciągnięcia w grę. Po jej postaci, najłatwiej rozpoznać, że mamy jednak do czynienia ze sztuką teatralną, że to nie film, tylko teatr telewizji. Usztywnia gładko płynącą opowieść, ale ma to jednak wyższy sens, bo pod jej postacią, widz może ukryć swój dystans do wojny na nieporozumienia i wyniszczenie emocjonalne.

Moim zdaniem, paradoksalnie, „Le Prénom” nie jest tylko koncertową komedyjką. Potrafi jakby z boku i od niechcenia przenieść treść. Opowiada o sytuacjach, jakie każdemu z nas, od czasu do czasu się zdarzają. Większość ich unika, bo prawie nikt nie lubi jechać na wprost rozpędzonej ciężarówki, w nadziei że życie po śmierci będzie fajniejsze, czerpiąc jednocześnie makabryczną przyjemność z wytrysków adrenaliny. Widz, nie będąc przecież osobiście zaangażowany w tą bitwę na emocje, oglądając film może odkrywać w sobie samym, pokłady fałszu, chorych konwenansów, nieszczerości i wyciszonej tylko na jakiś czas urazy. Może odnaleźć powód by je poruszyć, a nawet poukładać, by zadzierzgnąć przy najbliższej okazji, rodzinne ‘oczyszczanie’ na świąteczne śniadanie.

Możemy się przejrzeć jak w lustrze, w charakterach postaci z tego filmu, bo opowieść jest jak najbardziej z normalnego życia wyjęta. Jest bardziej realna niż na przykład rzeźnia „Rzeźni”, bardziej serio niż „Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie” i mniej wyidealizowana niż „Party”. Dla mnie osobiście, takie zderzenia na przyjęciach, czy spotkaniach rodzinnych, zawsze były diabolicznym celem samym w sobie. Nie mogąc wytrzymać nudy konwenansów, chwytałem się prowokacji, która zawsze działa. Bo my wszyscy, ZAWSZE mamy coś do ukrycia.

Naturalnym stanem dla człowieka jest miłe poczucie bezpieczeństwa, nawet za cenę kłamstwa, czy stwarzania sztucznej iluzji, czyli oszustwa. Zawsze będziemy brnąć w piętrowe fasady fałszu, skrywane za milutkim uśmiechem. Tłumaczymy to sobie wrodzonym altruizmem, że robimy to aby kogoś nie urazić. A tak naprawdę jest to autokreacja. Od czasu do czasu przydaje się więc kuracja oczyszczania atmosfery, jak sprzątanie domu. By móc na nowo i od nowa stwarzać coś pięknego, jak przyjaźń, a zarazem znowu unikać trudnych tematów.

„Le Prénom” uczy także jak działa umiejętnie wykorzystana prowokacja. Jak można używać intrygi, by sterować namiętnościami drugiego człowieka, nie mając przecież bezpośredniego wpływu na jego myśli. Szeroki wachlarz tych narzędzi, daje ogromne możliwości przekonywania, albo sprzedawania… czegokolwiek. Przypomina mi się postać grana przez Toma Hanksa w filmie „Elvis” 2022. Profesjonalista w tej dziedzinie jest jak iluzjonista, który wyciąga z cylindra białego królika, ukrywając przed oczyma widowni prawdę. Jednocześnie sam nie jest odporny na manipulacje. Bo dopóki nie zna ‘sposobu’ jakim drugi intrygant próbuje go wymanewrować, jest tylko jednym z widzów. Umiejętność oszukiwania w pokera, nie czyni cię odpornym na oszustów, jedynie możesz próbować lepiej oszukiwać… jak to zwykł mawiać mistrz Wielki Szu.

Komentarze