"Koniec z Hollywood"

 

Po latach odświeżyłem sobie znajomość z "Koniec z Hollywood" (2002) Woodego Allena. Poprzedniego dnia obejrzałem 'piękny i mądry film' "Imperium światła" (2022), bo tak go zachwalał Tomasz Raczek. Ale okazało się, że 'piękno' to tylko ckliwość, a 'mądrość' to płytka psychoanaliza postaci. No ale film rzeczywiście trafia w potrzeby takiego 'piękna i mądrości' jakiej szeroka widownia potrzebuje.

Miałem ochotę na krwisty befsztyk prawdy o ludzkiej naturze i piękno tkwiące w prostocie. Chwyciłem więc za jedno z najlepszych dzieł Allena. To kolejny przykład filmu o robieniu filmu. Tym razem nie aktor Nicolas Cage, ale reżyser Woody Allen wciela się w siebie, czyli reżysera humorzastego i wzdętego od nadmiaru idealizacji sztuki, poszukującego prawdy w ułudzie autentyczności, głębi w wyrazie pustych zabiegów artystycznych, tak oddalonego od prawdy o kinie, jak dzisiejsza sztuka nowoczesna od dzieł van Gogha.

Allen poddaje psychoanalizie własną postać awangardowego przodownika amerykańskiego 'wielkiego kina'. Parodiuje ją, osobiście tworząc bohatera jak zwykle antypatycznego, wewnętrznie niespójnego, chimerycznego, błądzącego w dlań samego niezrozumiałym świecie sztuki, zdegenerowanego ideowca z błyskotliwością prześwietlającego cały ten idealizm humanizmu. Od kogo, jak nie od Allena można się dowiedzieć jakiejś prawdy o ludzkiej naturze. Nie znajdziesz jej ani krzty w filmach, jak to Tomasz Raczek określa - pięknych i mądrych. Tam są jedynie puste frazesy, łatwa do połknięcia powierzchowność, wyidealizowany obraz tego co chcielibyśmy się o sobie samych dowiedzieć, no i... lęk przed znalezieniem prawdy, jaka nam się nie spodoba.

A więc Woody Allen jako autokarykatura, wiedzie nas od niechcenia w czeluść gdzie mogą się wykopyrtnąć idealizmy w jakie wierzymy, gdzie przypadek rządzi uczciwością, gdzie nie ma tych pewnych zasad, jakie ludzie wymyślili, aby łatwiej się żyło i rozgraniczało dobro od zła, gdzie nagrody rozdaje się podług listy sporządzonej przez chochlika, albo raczej karalucha w okularach. Trochę jak Stanisław Lem, Woody Allen także wkłada prawdy w jakie sam wierzy, w usta szaleńców, w dodatku żartujących.

Allen nie byłby sobą, gdyby tylko obnażał mądrość, odzierając ją z pięknej powierzchowności, jaka maluczkim wydaje się jej sednem. Doskonale wie, że aby sprzedać nawet koło, trzeba chwycić za ster reklamy. A w kinie najlepiej sprzedaje się w komedii. Błyskotliwe, kontrastowe, paradoksalne dialogi, potrafią wprawić w osłupienie. Przykład - "najbardziej w masturbacji lubię przytulanie po". Ważna uwaga, film najlepiej oglądać z lektorem, bo nie nadążymy czytać, a jeszcze ważniejsze jest dobre tłumaczenie. Jako urodzony standman Allen wie, że humor najlepiej sprzedaje się pod płaszczem niewinnej powagi. Jeśli wyśmiewać, to tylko siebie. To przecież najbardziej wiarygodne i nie napytasz sobie wrogów.

Powoli buduje fabułę opowieści o upadłym reżyserze, który stracił talent z powodu wody sodowej i stanął na zakręcie życia. Ale w takiej chwili najlepiej liczyć jedynie na największych przyjaciół, którzy po raz kolejny wyciągną do ciebie pomocną dłoń. Allen amoralista, bez żenady chwyta ją prychając z udawanego poczucia wyższości.. I co?... I koncertowo wszystko zawala!

Jednakże każdą katastrofę, nawet wojnę atomową, gładko przeżyją karaluchy. Bo najwyższy, w zamian za odebranie im urody, obdarzył ich wielkim szczęściem. 'Happy end' w filmie Allena jest gwarantowany i tak samo nieprzewidywalny.

No ale po cóż ta cała skomplikowana koda opowieści. Ano po to, aby paskudnie zadrwić z amerykańskiego przemysłu filmowego, co cynicznie pokazuje tytuł filmu. Zdemaskować iluzję 'wielkiego kina' hollywoodzkiego. Wskazać palcem winnych tego, że przecież w Los Angeles liczy się tylko mamona i wiekuiście niezaspokojone, gigantyczne ambicje kolejnych pokoleń artystów. Wreszcie na koniec szydzić ze zmanieryzowanego gustu nawet własnych, najwierniejszych widzów, osobistego dorobku Woodego Allena, czyli widzów europejskich, którym wydaje się, że prawdziwa sztuka jest tam, gdzie coś jest dziwnie niezrozumiałe.

Wielki, odważny mistrz dystansu, relatywizmu, realizmu w kontrze do idealistycznych postaw pseudoartyzmu. Na dodatek obdarzony ponadprzeciętną mądrością, którą dzieli się od czasu do czasu z widzami. Dla wielu niezrozumiały, bo stojący za przesłoną skandalizującego zdemoralizowania i obscenicznego braku poszanowania humanistycznych świętości. Jest wielki, ale może jedynie dla jemu podobnych perfidnych nihilistów.

No dobrze, a cóż więcej może dać widzowi "Koniec z Hollywood". Świetna rola Tea Leoni chyba się liczy. Ta cukierkowa laleczka z "Bad boys" (1995), potrafi więcej niż tylko wyglądać. Może studia na wydziale antropologii i psychologii, coś w tej kwestii pomogły. Poza tym po filmie nie można spodziewać się artyzmu wizualnego. Jak to u Woody Allena, jest płasko i poprawnie. Jak związkowe gaże dla statystów. Film jest przegadany, widać jedynie ruszające ustami głowy, a efekty specjalne, to uratowanie życia, spadającego z pierwszego piętra, ślepego reżysera. Po takie dzieła sięga się w nadziei uczty intelektualnej, a nie rozrywki emocjonalnej.

Komentarze