"Wiking"
Nowy film Roberta Eggersa podobno był wyczekiwany przez fanów jego mrocznej twórczości. Odnoszę wrażenie, że pośrednia warstwa widzów, takich których nie cieszą ekranizacje komiksów, ale też nie gustują w kinie ambitnym, poszukuje własnej awangardy w gatunku przebojowej formy. Filmy ponure, zagadkowe, wieloznaczne, krążące wokół eschatologicznych punktów życia człowieka, operujące wielkimi namiętnościami w podstawowym spektrum przekazu treści. To się dobrze sprzedaje.
Podobno na film "Wiking" (The Northman) z 2022 czekały rzesze widzów przed kinami. Może to trochę tak, jak wyczekiwanie następnego odcinka kultowego serialu na NetFlixie, dzieciom błyszczą oczy i nie chce się spać, dopóki nie usłyszą dalszej części bajki na dobranoc. Sam wczoraj siedziałem do nocy nad "Księgą Boby Fetta"... co za strata czasu!
Ciągle nie umiem znaleźć wizjonerstwa w koncepcji takich filmów jak "Wiking". Bezpośrednie, żeby nie powiedzieć bezwstydne nawiązania do Shakespeare, który/którzy też czerpał z mitologii nordyckiej, nietuzinkowa forma dialogów, mająca przenieść widza jeszcze głębiej w wyobrażenie 'tamtych' czasów Średniowiecza, wreszcie całkiem udane zabiegi artystyczne, żonglowanie śmiałym kontrastem, zarówno w sferze wizualnej, jak i scenicznej, natarczywą, gniewną ekspozycją kadrów, zmuszającą do wejścia w ten jedyny nastrój, jaki reżyser wybrał do swojego dzieła. Może to jest właśnie artyzm takich dzieł.
Ale Eggers także dobrze przemyślał kompozycję filmu. Istotnie fabuła jest prosta jak mental średniowiecznego Wikinga, ale reżyser doskonale dobrał proporcje w każdej sferze odbioru. Emocje nigdy nie sięgają zbyt wysoko, aby nie przeważały nad zachwyt formą przekazu, nie nuży bitwami, nie nudzi scenami bezpośrednimi, dialogowymi, opisowymi, czy intymnymi. Potrafi wprawić w osłupienie, chwackimi scenami ekspansywnej, animistycznej, bałwochwalczej religijności nordyckich wojów. Ustawia ich w ten sposób poza naszymi porównaniami do współczesności, wyciąga ich poza krąg identyfikacji z bohaterami. Odsuwa tą opowieść za siedem mórz i siedem gór, w przestrzeń zarezerwowaną dla legend.
Jakby nie był pewny efektu, dopina jeszcze sferę sacrum, z wieszczkami pod postacią Bjork, całym tym fatalizmem przepowiedni i poszukiwań motywów swych bohaterów w prostych, ludzkich namiętnościach. A postacie stawia gdzieś na pograniczu współczesnego postrzegania 'dzikich', wyciągając zwierze z człowieka na wierzch. Pozostawia jednak wiele niedopowiedzeń i prowokuje widza, aby mógł poczuć się zachęcony, a nie niecierpliwie popychany. To świadectwo wielkich twórców kina.
Wszystko to brzmi ciekawie i atrakcyjnie, ale jednak odnoszę wrażenie, że ta drobiazgowo przemyślana sceneria opowieści, przez swoją odmienność i awangardę, jeszcze bardziej wydaje się fasadową, sztucznym pokryciem pustki wewnątrz i jednocześnie główną ideą przekazu filmu. No ale nie dało by się wcisnąć pod hełm Wikinga skomplikowanej strategii i osadzić go w wielowątkowej, zagmatwanej fabule. Tutaj Eggers posłużył się skrótami i uproszczeniami. Uznał, że nie będzie wnikał w motorykę działań umysłu Wikinga, a motywy postępków sprowadzi do konieczności instynktów protospołecznych, tradycji która była osią i jedynym kręgosłupem trzymającym cywilizację w 'tamtych' czasach.
To wymusiło płaską grę aktorów. Bogata charakteryzacja dodatkowo ukryła mimikę i pozostało jedynie odgrywać krańcowe emocje, nadal wyciągać zwierzęce popędy w grymasach zaciętego gniewu, lub maniackiej radości. To z kolei przełożyło się na charakter postaci, które występują w wymiarze zerojedynkowym. Zresztą przecież tego powinniśmy się, według twórców filmu, spodziewać po dzikich Wikingach.
Delikatny przebłysk nieco bardziej skomplikowanej osobowości przejawia Nicole Kidman, w postaci królowej Gundrun. Ale jedynie na krótką chwilę. Bo bez pardonu od razu wali całą prawdę na stół i tląca się intryga gaśnie jak przywalona czapą śniegu z lodowca Nigardsbreen.
Inna postać, zagrana manierycznie przez Anyę Taylor-Joy - Olga z brzozowego lasu, ma odgrywać czynnik sprawczy i sterujący zarazem dla głównego bohatera - Amletha. Zgrabnie wypełnia luki realnej opowieści, bajkowością nadnaturalnych możliwości. Wprawdzie reżyser daje jawny przekaz, jak wielotorowo można rozumieć sceny pełne onirycznej treści i nawet jeśli popadamy wraz z bohaterem w somnambulizm i zagubienie, to jednak gdzieś w tle, podświadomie potrafimy sobie to racjonalnie wytłumaczyć.
Taylor-Joy wykazała się w tym filmie chyba najlepszym warsztatem, ale też dostała najlepszą rolę, z najbardziej wszechstronnymi możliwościami kreacji postaci. Dopiero po projekcji można zadumać się nad motywami jej działań. Wcześniej jakoś to nie przeszkadza, bo ekspansywność gry pięknie to zasłania.
W filmie zaangażowano jeszcze innych, znakomitych aktorów. Na przykład Willem Dafoe zagrał rolę jaka zawsze mu pasowała, a także Ethan Hawke w roli króla sprawdził się nad wyraz dobrze. Chyba wszedł już w ten wiek, w którym dobrze wciela się w postacie 'wielkie'. Ale tych dwóch to atrakcje lokalne w filmie, pięknie okraszają dobrą, rzemieślniczą robotą pojedyncze epizody.
No właśnie, ale co zostaje po projekcji? Czy jest tu coś poza tylko konsumowaniem formy przekazu w trakcie? Sądzę, że jeszcze długo po obejrzeniu filmu można pozostawać w nastroju z 'tamtych' czasów, albo raczej z wizji kraju Wikingów z IX wieku.
Natłok okrucieństwa, które w końcu zaczyna wydawać się nam normalną formą współżycia plemiennej społeczności, dla przeciwwagi wielkie bohaterstwo, wielkich herosów, niezwykła surowość plenerów, jawiąca się jak przykład pierwotnego świata ludzkiej rasy, wszystko to potrafi przenieść widza na dwie godziny w 'inny świat'. A przecież o to chodzi w filmowych opowieściach!
Tomasz Raczek napisał - "Męczący jak bieg w błocie i leczący gdy się okazuje, że to borowina". Właśnie taki ma być film "Wiking". Po projekcji wystarczy zmyć z siebie resztki śladów walki z obrazem i... szybko okaże się, że już zapomnieliśmy co robiliśmy przez ostatnie godziny.
Komentarze
Prześlij komentarz