"Glass onion - film z serii (na noże)"
Zabawna opowiastka detektywistyczna w stylu powieści Agaty Christie - "Glass onion: film z serii (na noże)" z 2022. "Film z serii...", bo to już druga część ze zbioru, a w przygotowaniu jest trzecia. Można powiedzieć, że rolę słynnego detektywa Herkulesa Poirota, bierze na siebie z gracją Daniel Craig. Wyjątkowo dobrze mu to wychodzi, nieporównanie lepiej niż role Jamesa Bonda. Sądzę, że poziom jego gry, jest na równi z poziomem artystycznego montażu, scenografii i sposobu prowadzenia kamery, jaki wybrał reżyser - Rian Johnson. Ten od "Gwiezdne wojny: ostatni Jedi" (2017).
Johnson wybrał środki wyrazu do przedstawienia opowieści o słynnym detektywie, tak aby pasowały do pełnego ekscentryzmu, stanowczości, artystycznej egzotyki, wyrafinowania i zadziwiającej inteligencji głównego bohatera, czyli Benoita Blanca. Ten jowialny z pozoru jegomość o konserwatywnej, angielskiej aparycji, daje się poznać z różnych stron. Bo oprócz tego, że natura obdarzyła go wyjątkowo przenikliwym umysłem, to także jest doskonałym aktorem. Zupełnie jak Sherlock Holmes, Benoit potrafi przeistaczać się w różne postacie, tak aby zwodzić swe ofiary, czyli przestępców i ich statystów, z podziwu godną efektownością i swadą. Coś podobnie jak Holmes potrafił się przebierać. Benoit jest równie fikuśnym ekscentrykiem, na dodatek... chyba żyjącym w związku z Hugh Grantem. Którego jedynie przez chwilę widzimy w drzwiach ich domu.
Rian Johnson 'ma rękę' do zatrudniania gwiazd w rolach super epizodycznych. Gwiazdy mają w jego filmach błysnąć na chwilę, aby olśnić widza niespodziewanym akcentem, albo samym sobą, występując pod własnym nazwiskiem. Właśnie w ten sposób jest opowiadana ta historia. Opowieść składa się z samych niezwykłych akcentów, jakby potrawa miała się składać z samych przypraw. Ma nas zaskakiwać bezustannie i nie dawać wytchnienia od formy. Może dlatego, że treść jest licha. Fabuła bez ozdobników w postaci gry aktorów i zaskakujących sposobów ich przedstawiania na ekranie, byłaby prawie nic nie warta. Jako opowieść detektywistyczna powinna przynajmniej trzymać się logicznego i prawdopodobnego sensu, a tak nie jest. Nie wymagam, aby Johnson stworzył arcydzieło na miarę "Wielkiego snu" z Bogartem (1946), w które Raymond Chandler wcisnął tak zawiłą intrygę, że trudno się połapać za pierwszym razem o co chodzi. Ale wolałbym, aby poczucie humoru twórców "Glass onion..." nie przyćmiło detektywizmu historii.
Film wiele traci ze swej klasy, właśnie przez to, że wątek kryminalny się nie klei. W ten sposób "Glass onion..." przeistacza się w kino jedynie zabawne, miłe dla oka i mierne dla umysłu. Te, fantastyczne zresztą, zabiegi prowadzenia postaci przed kamerą... bo nie jest to artyzm kamery, ale kompozycji układów postaci przed nią. Połączony z choreografią ich wzajemnego, niemal tańca, by w szczególny sposób wciągnąć nieświadomego tych zabiegów widza, w geometrię scenografii. Dominują formy trójkątne, dobór postaci pod względem wzrostu, by pasowały to tła, do ciekawego ujęcia fotograficznego danej sceny, do złotego porządku podziału optyki. Ile to trzeba było się napracować, aby niby przypadkiem wypracować sceny, w których kamera dostrzega trzeci i czwarty plan, z grającą główne skrzypce w danej scenie postacią, w zgięciu łokcia, małej przestrzeni, postaci na pierwszym planie, grającej akurat rolę fasadową. Większość widzów jest tych zabiegów nieświadoma. One działają jak światło słoneczne w zimie. Dlatego na północnej półkuli Ziemi, kiedy kręci się film w scenerii zimowej, nie jest potrzebny śnieg. Widz pochodzący z tego rejonu, podświadomie odczytuje pory roku, po koncie padania promieni słonecznych i temperaturze światła. Coś tam jeszcze z atawizmów w nas zostało i nie tak łatwo nas oszukać, przynajmniej tej podświadomej części naszego umysłu.
Dlatego te skomplikowane zabiegi reżysera, ustawianie postaci w linii kamery, wieloznaczna choreografia ruchu aktorów przed kamerą, mają sens, bo wprawiają umysł widza w specyficzny stan przykucia uwagi przez niezwykłość wizualną. Tak ma być! To opowieść w pełni niezwykła, o ekstrawaganckich bohaterach, w osobliwej scenerii i niepospolitej fabule, albo raczej zagadce, jaką widz, razem z postaciami ma rozwiązać. No i właśnie ta sfera została zaniedbana.
Reżyser decyduje się sam opowiedzieć prawie wszystko w środku filmu. Dokładnie tak robi - opowiada ustami dwóch bohaterów. Wyjaśnia łopatologicznie o co tu chodzi i właściwie zagadka jest rozwiązana w przedostatnim akcie. Zakończenie filmu to już tylko rodzaj wątpliwej pointy, uchwycenia się starych jak świat elementów detektywistycznych historyjek, typu - guziczek, którego funkcję poznajemy na początku, zostanie wciśnięty i użyty w kulminacyjnej scenie. Ale czegóż ona była kulminacją? ... Rozwiązania zagadki, jakby należało się tego spodziewać po filmie kryminalnym. Raczej nie, bo zagadkę rozwiązano dużo wcześniej, wypowiadając to wprost. Więc może kulminacja to zemsta ofiary?
Wielka szkoda, że film został spłycony od strony scenariusza. Może dialogi jakiś poziom trzymają, ale to jak palenie opon w amerykańskim samochodzie, zanim wyjedzie na tor i pokaże co potrafi na zakrętach. Jak pisałem to druga część opowieści o perypetiach słynnego detektywa Benoita Blancka, pierwszej jeszcze nie oglądałem, a chyba powinienem.
Jest jeszcze inna ciekawostka związana z "Glass onion...". Edward Norton grający tu rolę Milesa Brona, tego 'złego', grał już podobną rolę w filmie "Włoska robota 2" (2003). Nawet tamten film miał podobne, wizualne środki wyrazu. Opowieść o sprytnym, wyrafinowanym, ale nieutalentowanym złodzieju, który na własne, makiaweliczne życzenie ułatwia swym ofiarom zadośćuczynienie, już kiedyś w Hollywood została wymyślona. Natomiast pomysł, aby zaprosić na imprezę słynnego detektywa, aby ten wykrył kto mnie zabije, był już wykorzystany w "Zabity na śmierć" (1976) z Peterem Falkiem, Peterem Sellersem, Alekiem Guinnessem i Davidem Nivenem. Czy oni tam na prawdę cierpią na brak pomysłów?!
Komentarze
Prześlij komentarz