"Przybysze o zmierzchu"

 

Po latach ponownie wróciłem do filmu "Przybysze o zmierzchu" z 1960, w oryginale "The sundowners". Tytuł oryginalny ma o tyle znaczenie, że już sam w sobie zaczyna opowiadać pewną historię. W międzywojennej Australii, mianem 'sundowner' określano ludzi mających dom tam, gdzie zachodzi słońce. W tamtych czasach, ale podobnie i dziś, wielu robotników wiejskich, zajmujących się strzyżeniem owiec, albo spędami bydła, nie miało domów na stałe. Australijski klimat umożliwiał im mieszkanie w namiotach, dziś w Toyotach, przez całe życie. Włóczenie się z miejsca gdzie znajdą dorywczą, sezonową robotę, w inne miejsce, gdzie zarobione pieniądze wydadzą w pubie na piwo, albo na hazard, czy dziwki. O takich włóczykijach właśnie jest ten film.

Ale można w nim, pomimo przaśnej formy, familijnego wyrazu, mdłej fabuły, słabo zestrojonej z obrazem muzyki, przejaskrawionego technicoloru, dostrzec ciekawe wartości, które i dziś są na czasie. Pokrótce, opowieść jest o pewnej rodzinie. Kobiecie, która 16 lat tuła się po australijskim stepie mieszkając w namiocie, wraz z mężczyzną, za jakiego wyszła, widząc w nim swoją przyszłość. Mówi, że dopiero po latach zbrzydło jej włóczykijstwo, ale jak to kobieta, zapewne od samego początku miała podświadomy plan cudownego przemienienia swojego chłopa w rolnika, albo hodowcę. Ciosa więc mu kołki na głowie, snuje intrygi z nastoletnim synem, aby jednak tego Paddiego Carmody zmienić w farmera. A on się stawia w poprzek jej zabiegom, jak nieświadoma niczego dookoła owca.

Perypetie tych trojga na stepie, koloryzuje Rupert Venneker, czyli magnetyzujący figlarnością Peter Ustinov. W roli pana Carmody, monumentalny, podszyty głębią Robert Mitchum, a pani Carmody to Deborah Kerr. Całkiem zgrabnie wciela się w rolę matki, żony i silnej kobiety. Potrafiła wiarygodnie stworzyć postać. Znam ją z "Nocy iguany" (1964), tam równie dobrze budowała postać siłaczki.

Paddy Carmody, pomimo starań żony, wymyka się jej sidłom. Ta niezrozumiała siła przywiązania do stylu życia jaki sam wybrał, utrzymuje go na kursie kolizyjnym z planami kobiety z jaką żyje. Tutaj pięknie, bo prawidłowo, możemy dostrzec "odwieczne prawa natury". Kiedy to kobieta wybiera mężczyznę, z powodu jego cech, w tym wypadku siły stwarzania 'nowego', lepszego świata, budowania przyszłości, czyli gniazda rodzinnego. Planu obliczonego na lata, na całe życie. Stąd potem słowa - całe życie z tobą zmarnowałam.

A mężczyzna, kolejny kanon przedstawiony w "Przybyszach o zmierzchu", nieświadom tego co się dzieje za jego plecami, bierze tylko to co na wierzchu, piękno kobiety i jej zaradność w... namiocie. Taka kobieta, to najlepsze narzędzie do przetrwania w dziczy.

Niestety mężczyzna jest najważniejszym narzędziem do osiągnięcia celu dla kobiety. Przynajmniej kiedyś tak było. Dziś kobieta ma więcej możliwości. Dawniej mężczyzna budował, realizował plany kobiety, zarabiając pieniądze. Wystarczyło odpowiednio nim pokierować, a on, jak koń, zaorał całe pole pod zasiewy, nawet się nie męcząc, a przecież jego praca przynosiła lepszą przyszłość.

W pierwszych aktach filmu, figlarz Ustinov, zwierza się chłopcu, synowi Carmodich, że nigdy nie dorósł, że jest ciągle chłopcem, że od Seana różni go tylko to, że on rośnie ciągle wzdłuż, a Ustinov w szerz. Sean, czyli Michael Anderson, całkiem przekonująco stworzył postać chłopaka wychowującego się w stepie, bez szkoły, ale z werwą do życia. On jedyny żyje do dziś.

Ta scena z Ustinovem, ma dać widzom pogląd na facetów istniejących w australijskiej drodze i niechcących się ustatkować, dorosnąć do normalności kobiet, społeczeństwa. Będą wierzgać, nawet własnoręcznie łamać sobie serce, by porzucić kobietę namawiającą ich do zmiany stylu życia, ale nie zmienią się. Ten opór nie jest uświadomiony, ale podszyty lękiem przed nowym, przed 'złotą klatką', przed zamknięciem i utratą wolności, nawet kosztem ubóstwa, niewygody, skróconego życia, stania się dorosłym mężczyzną, według kanonów społecznych.

Ustinov, jako ten mądrzejszy, opowiada nam o rozterkach duchowych głównego bohatera, bo sam je przeżywa. Próbuje załagodzić trudne sytuacje rodzinne państwa Carmody. Daje im rady, jakich sam nie potrafi wysłuchać. Pokazuje drugie dno sytuacji.

A sytuacja jest na wskroś naturalna. Ludzie łączą się na zasadzie przeciwieństw, bo tak najlepiej mieszać geny. Im bardziej skrajne odczynniki, im bardziej różni od siebie - kobieta i mężczyzna, tym lepsze potomstwo. Praw natury pan nie zmienisz... Ludzie łączą się by płodzić potomstwo, ale wytrwać w takim mezaliansie jest trudno. Sytuacja jest patowa. W ostatniej scenie filmu, pan Carmody postanawia pogodzić się z losem, aby tylko dać szczęście żonie. Pani Carmody postanawia to samo. Oboje dochodzą do wniosku, że szczęście jednego, wpędzi w męczeństwo drugiego. Pomyślnie, okoliczności zewnętrzne, uniemożliwiają im ten szlachetny postępek, aby poświęcić się dla drugiego. I życie trwa dalej, tak jak musi.

Mnie osobiście najbardziej pociąga w "Przybyszach o zmierzchu" ta premedytacja Paddiego Carmody, aby nie zmieniać się, by trwać pomimo przeszkód i uciążliwości, w 'starym', w byciu włóczykijem, w niedorosłości. Ciągły ruch w przód i w przód, nie pozwalanie aby pod namiotem wygniotła się trawa, unikanie spojrzenia zbyt daleko w przyszłość, życie na kredyt własnych możliwości, uważania się ciągle za młodego i w pełni sił, trzymania się z dala od wszelkich ograniczeń i obowiązków. W sumie ja sam tak żyję i ciągle mi się udaje... do czasu.

W sumie "Przybysze o zmierzchu" to film o próbie dojrzewania do dorosłości, do roli społecznej, jaką każdy w końcu powinien pełnić. Taki dogmat z pradawnych czasów, dziś najczęściej łamany. Coś podobnego opisywał Gombrowicz w "Ferdydurke". Prawdopodobnie mężczyzna ma tą nieodpartą chęć do pozostania wiecznym chłopcem i nie wpadania w tryby społecznych ram zachowań. Paradoksalnie właśnie ta chłopięca natura jest najbardziej twórcza, przynosi postęp, a przecież większość z nas uważa, że jest on potrzebny. Istnienie w roli odtwórczej, w stworzonym przez kobiety świecie szczęśliwej stagnacji, świecie boga Vishnu, nie jest dobre dla wierzgających ogierów. I ponownie w "Przybyszach o zmierzchu", tą chłopięcą siłę symbolizuje inna postać, w tym wypadku, wybrany w zakładzie koń wyścigowy. Paddy Carmody zawsze o takim marzył i teraz go ma. On sam zatrudnia go w wyścigach, by zarabiał pieniądze. Coś jak jego własna żona zatrudnia jego, przy strzyżeniu owiec. Zdobyte środki mają iść na kupno farmy, chociaż oficjalnie tylko na sobotnią zabawę.

"Przybysze o zmierzchu" jest pełen symboliki. Nie wiem czy zamierzonej, może nieświadomej, może tylko ja to dostrzegam. Film nigdy nie był sławny, nie zdobył poklasku. Traktowano go jako niedzielne kino familijne. Ja jednak uważam, że ma coś w sobie, albo raczej potrafi wyciągnąć widza na refleksje.

Komentarze