"Rocketman"
W kategorii filmów o słynnych piosenkarzach, "Rocketman" (2019) jest moim niekwestionowanym liderem. Film może ma niewiele znamion opowieści biograficznej, reżyser - Dexter Fletcher, skupił się bardziej na pokazaniu przemian wewnętrznych, dorastaniu młodego Reginalda do wielkiej sławy, zaprezentowaniu osobowości i wizerunku wielkiego artysty. Przez to "Rocketman" jest nieco innym tworem od "Elvis" (2022), czy "Bohemian rhapsody" (2018). Fletcher był jednym z producentów "Bohemian rhapsody". Ale "Rocketman" przede wszystkim jest inny, bo Elton John ciągle ma się dobrze i nawet sam był executive producer w tym filmie, czyli on był odpowiedzialny za nadzór nad powstawaniem projektu, utrzymywał kontrolę nad kolejnymi fazami produkcji, budżetem.
Innym ważnym producentem, trzymającym pieczę nad samą realizacją kolejnych scen, był Matthew Vaughn, który znakomicie dał się poznać po serii 'Kingsmanów" i może to on nadał tak nowoczesny wygląd "Rocketman". Może też on zaproponował główną rolę Taronowi Egertonowi, który koncertowo zagrał w jego serii. W "Rocketman" Egerton również dał popis wybitnego aktorstwa. Bezbłędnie potrafił naśladować mimikę Eltona Johna, sposób poruszania się, gorzej wychodziło mu ze śpiewaniem, a muzyki w filmie jest bardzo dużo.
Właściwie to ona opowiada historię. Trochę to wygląda jakby pod kolejne przeboje Eltona, układano fabułę. Portretując emocje bohatera, jego wewnętrzny głos, właśnie przez teksty piosenek, jakie tworzył w konkretnych chwilach silnych zmian w swoim życiu. Z powodu nieco słabego głosu Egertona, obniżającego rangę piosenek, zastanawiałem się, dlaczego nie wykorzystano oryginalnych nagrań, z dawnych czasów. Może właśnie rozdźwięk między głosem aktora, a piosenkarza, byłby zbyt wielki, może tego próbowano i odrzucono ten pomysł. Z kolei formuła opowieści, mniej faktograficzna, nie pozwalała na odniesienia do historycznych filmów z koncertów, czy studiów nagrań. Dopiero na koniec, zwrócono się do Eltona, jako postaci wciąż żyjącej i rzeczywistej. Ale zachwycają nowe aranżacje starych przebojów, zwłaszcza te wplecione w obraz. Pozostaje niedosyt, że nie udało się wcisnąć więcej przebojów, których Elton John ma tak wiele.
Do głównej roli rozważano Daniela Redcliffa, Jamesa McAvoya, a nawet Toma Hardiego. Może tylko ten pierwszy dałby radę, ale dwaj następni, to zupełnie inne osobowości, nie pasujące do obrazu Eltona. I tak, mocno się zastanawiam, czy ta postać jaką mistrzowsko zbudował Taron Egerton, ma coś wspólnego z Eltonem Johnem... no może poza historycznymi okularami i tymi bajkowymi kostiumami. Wydaje mi się, że znam się nieco na ludziach i nie dostrzegam zbyt wiele indywidualności Eltona w postaci z filmu.
No ale jakie to ma znaczenie. Jak już wspominałem, to nie jest film stricte biograficzny, ale bardziej hagiograficzny. Ciekawe prowadzenie kamery, wspaniała choreografia na krawędzi starych, dobrych musicali, odrealniona kolorystyka, wszystko to przenosi widza do jakiegoś świata równoległego, bliskiego życiu Eltona Johna. Ale widz czuje, że to opowieść o czymś innym, nie o postaci piosenkarza w światłach estrady, ale o człowieku z krwi i kości, który zrządzeniem niezwykłego szczęścia, talentu i zbiegu okoliczności, staje na 'dachu świata'.
Tak przecież się rozpoczyna, jako nierzeczywista, frenetyczna retrospekcja w głowie bohatera, który siedzi na terapii zbiorowej, w ośrodku uzależnień i próbuje ponownie stać się sobą. Zawrócić z drogi, która zawiodła go do bycia gwiazdą. Człowiekiem bez 'krwi i kości', postacią wymyśloną i pozorną, stworzoną na potrzeby sytuacji bycia bożyszczem tłumów i narzędziem do zarabiania wielkich pieniędzy dla businessmanów wokół.
Ta nieodparta chęć stania się kimś, na przekór własnemu losowi, psychice, która nie była zdolna do uniesienia takiego obciążenia sukcesu, pchała Eltona w wir, gdzie stracił panowanie na sterem swojego okrętu. Po drodze złamał wiele osobistych przekonań, musiał zaprzeczać swym cechom charakteru, udawać kogoś innego niż był, ale także odnalazł swoją orientację seksualną i ludzi, którzy stali się dlań podporą na całe życie.
Jakby się zastanowić nad pomysłem tego filmu, to chyba właśnie jest to droga do siebie i tak powinien brzmieć tytuł. Zdobycie sławy i pieniędzy, było taką podróżą do świata istniejącego w rzeczywistości nierealnej, było ucieczką od siebie prawdziwego, do iluzji z marzeń. Kiedy bohater znalazł się za daleko, tam gdzie już tylko pustynia emocji, powtarzalność sytuacji, a sił zaczerpniętych ze świata normalności już zaczynało brakować, potrafił zawrócić słysząc ostatni dzwonek.
Ta podróż biegnąca w głąb świadomości postaci, jest o wiele ciekawsza od silnie biograficznej opowieści o historycznej postaci. Dzięki temu "Rocketman" stał się filmem o wiele większej wartości, filmem bardzo dobrym. Umiejętne zderzanie cukierkowatości Eltona Johna, z jego kłopotami życiowymi, blasku i cienia egzystencji, dało pozór wiarygodności, a film uciekł od obrazu laurki dla gwiazdy.
Scenariusz Lee Halla dawał możliwości reżyserowi, aby pozostawić wiele niedopowiedzianych elementów opowieści. Takie otwarte furtki zachęcają widza do snucia własnych domniemań, do większego zaangażowania w fabułę. Paradoksalnie dają pozór wiarygodności. Oglądając ten film, mamy wrażenie, jakbyśmy osobiście błądzili w myślach postaci, jakby to była opowieść o każdym, możliwym człowieku, a nie tylko o postaci z bajki.
Ważnym elementem w "Rocketman" jest strona seksualna bohatera. Razem z nim odkrywamy świat dlań nieznany, w którym próbuje się odnaleźć, albo raczej odnaleźć TO czego szukał od lat chłopięcych. Towarzyszymy mu w kolejnych próbach i porażkach. Reżyser nie bał się jaskrawo przedstawionych scen homoseksualnych i to jest atut, dający jeszcze więcej bliskości i obiektywizmu.
Komentarze
Prześlij komentarz