"Barry Seal: król przemytu"
"Barry Seal: król przemytu" z 2017, w oryginale bardziej celnie "American made", ale mogłoby też być 'Bartek Uszczelka: gość który nie przepuszcza żadnej okazji'. Żartobliwie, bo film jest zmontowany w komediowym stylu, mimo że opowiada o faktach ze świata agencji wywiadowczych, biznesu narkotykowego i polityki zagranicznej USA. Sądzę, że reżyser - Doug Liman, wybrał odpowiedni sposób na przedstawienie tego brudnego obszaru wynaturzeń władzy wyzutej z wartości moralnych, a nawet poszanowania prawa. Robienie z życia Barrego Seala poważnego, fabularyzowanego dokumentu, przygwoździłoby światopogląd, a także samopoczucie widza do smętnego, pesymistycznego obrazu rzeczywistości lat '70-tych i '80-tych. Liman wybrał formę sarkastycznej komedii, dobrze wpasowanej w poczucie wolności, koloryt i przebojowość tamtych czasów. Co jest niewątpliwym atutem filmu.
Polski tytuł zdradza fabułę opartą na niecnym procederze przemytu... właściwie wszystkiego, z Ameryki Łacińskiej, do USA, a także odwrotnie. Barry Seal poszukiwał przygód, a był dobrym pilotem samolotów. Świat ówczesnych intryg międzynarodowych CIA, oraz narkobiznes Escobara i Ochoa. Ochoczo przykładający się do pracy urzędnicy CIA z Langley, którzy wynajdywali najprzedziwniejsze metody na uprawianie amerykańskiej polityki zagranicznej, potrzebowali człowieka 'z zewnątrz', aby za nich wykonywał brudną, nielegalną robotę. Barry idealnie się do tego nadawał. A jego opowieść o niezwykłych przygodach jakie przeżył w służbie CIA, w ciągu ostatnich, siedmiu lat życia, to gotowiec na film sensacyjny.
Liman zmontował film w perfekcyjnym klimacie 'tamtych' lat wolnej Ameryki. Nie bez kozery Tom Cruise w roli Barrego, kilka razy powtarza - Ameryka to wspaniały kraj wielkich możliwości. Tom ponownie gra młodszego od siebie, ale świetnie mu to wychodzi. Ma ten swój uwodzicielski, młodzieńczy urok, którego pewnie nigdy nie straci, aż do starości. Widz bez pohamowania kupuje przyjazny, figlarny, miły i odważny charakter postaci, archetyp Jankesa. Od pierwszych scen łatwo buduje się w odbiorze obraz Barrego Seala. Nawiązuje z nim przyjaźń i niepostrzeżenie identyfikację na głównego bohatera. Jakim człowiekiem w rzeczywistości był Barry to nieważne. Barry z ekranu dobrze opowiada tą całą nieprawdopodobną historię i wychodzi mu o wiele lepiej niż Johnnemu Depp w "Blow" (2001).
W "Barry Seal: król przemytu" dobrze też wypadła Sarah Wright, żona Barrego. Liman przedstawił ją tak bardzo po amerykańsku, że aż bolą oczy kiedy się ogląda. Po prostu wziął pierwszy z brzegu archetyp silnej, amerykańskiej matki, żony, kochanki i Sarę weń wcisnął, a ona całkiem zgrabnie odegrała tą rolę. Żonglowanie stereotypami postaci, zdarzeń, jakie egzystują w głowach widzów amerykańskich filmów, dobrze się sprawdziło w "Barry Seal: król przemytu".
Właśnie takie wzorce postrzegania narkobiznesu, intryg CIA, polityków USA, pojedynczych, wielkich postaci tej przestrzeni społecznej, wykreowały w naszych głowach amerykańskie filmy sensacyjne. Przecież trudno byłoby się dowiedzieć, jak na prawdę działa agencja wywiadowcza na zlecenie amerykańskiej władzy. Dzięki hollywoodzkim filmom widz prawie w ogóle nie czuje się zaskoczonym faktem, jakim bagnem jest ten świat równoległy w filmie "Barry Seal: król przemytu".
Hollywood sprzedaje nam kolejną opowieść opartą na faktach, dekonstruuje oficjalne opowieści o tym, jak jednych partyzantów, rząd USA wykorzystuje przeciw drugim partyzantom, dając im broń, korzystając z przemytników kokainy, a jeśli to nie wychodzi, to może da się namówić terrorystów z Azji, aby wplątali się w konflikt w Nikaragui. Po obejrzeniu takiego filmu jak "Barry Seal: król przemytu", jeszcze przez jakiś czas oczy stoją w słup ze zdziwienia jak bardzo Wielka Władza z Waszyngtonu, podobna jest do pijanego zająca.
I nagle, te niby teorie spiskowe, o tym jak to USA wykreowały Khomeiniego w Iranie, albo Osame bin Ladena, a potem z nimi walczyły, jak przemysł narkotykowy, kokainy z Ameryki Łacińskiej, czy opium z Afganistanu, jest wykorzystywany do finansowania machinacji CIA, jak to wszystko jest poplątane, bezprawne, amoralne i oparte na wątłych przesłankach ideologicznych, dociera do widza podobnych filmów co "Barry Seal: król przemytu". Dociera i buduje światopogląd także w przód. Uczy czytania między wierszami amerykańskiej propagandy w temacie Ukrainy. Nakłania do spodziewania się znalezienia wszędzie tam kleistego błota manipulacji.
Ale przecież "Barry Seal: król przemytu" jest filmem o pojedynczym człowieku, który można powiedzieć, całkiem przypadkowo zostaje zamieszany w ciemne sprawy agencji wywiadowczej, a przy okazji, by ratować własną dupę, staje się przemytnikiem kokainy dla Ochoi i Escobara. Wdepnął i potem jakoś to dalej poszło, że stał się wyjętym spod prawa, ale chronionym przez rząd, królem przemytu. Cała dalsza opowieść, to tylko paniczne próby wydobycia się na powierzchnię, by przetrwać jeszcze kilka tygodni, uciekając od więzienia i wynajętych zabójców. Bo w każdej, takiej wielkiej, amerykańskiej machlojce są zwykli, pojedynczy ludzie, którzy dostając się w tryby gry, prędzej czy później muszą położyć głowę. W tej małej bańce, nadętej ciśnieniem wynaturzenia instytucji rządowych, pożądaniu pieniędzy i władzy, ludzie żyją krótko, do czasu kiedy jakiś dziennikarz, być może na zlecenie opozycji politycznej, nazwie tą bańkę... na przykład aferą Iran-Contras, albo Art-B. Wtedy następuje akcja 'ratuj się kto może' i trzeba szybko znaleźć kozłów ofiarnych, by rzucić ich na żer 'czwartej władzy', a także ukryć indolencję urzędników państwowych, przed prezydentem.
Taka bańka niezwykle nęci ludzi szukających szybkiego sukcesu, jak wielka władza w krajach autorytarnych. Oni doskonale zdają sobie sprawę z tego, że to krótka droga kariery, ale nie chcą się do tego przyznać przed samym sobą. Wskakują do rwącej rzeki, bo chcą płynąć daleko i szybko. To się zwykle udaje, ale w końcu się tonie. To jest właśnie opowieść o Barrym Sealu. Być może zabrakło trochę głębi w tym filmie. Cruise starał się pod koniec, w spisywaniu swoich wspomnień, wyjść na doświadczonego mędrca, tego który zrozumiał i zaakceptował, nawet swego zabójcę, przed którym już się nie broni. Ale niestety takie sceny kiepsko wychodzą Tomowi, nie jest aktorem tej miary co na przykład Kevin Spacey. Nie potrafi wiarygodnie sprzedać głębi swej osobowości, bo być może prywatnie też jej nie posiada.
Jest jeszcze jeden, ważny aspekt tego filmu - narkotyki. Tysiące ludzi jest zaangażowanych na śmierć i życie w walkę z nimi. Wierzą w ideologię władzy, która przyjęła ustawę prohibicji narkotykowej, tak jak kiedyś prohibicji alkoholowej. Tacy ludzie oddają całych siebie w tej walce, na przykład z przemytnikami w stylu Barrego Seala, a wcześniej Ala Capone. Wierzą, że jeśli będą częściowo blokować przepływ narkotyków, to uratują świat zachodu. Przez ich pracę narkotyki w tym świecie są drogie i mają niską jakość. Czy to wpływa na mniejszą ilość narkomanów... ostatnio mówi się, że nie. W Kolumbii narkotyki są tanie, dostępne i mają dobrą jakość. Czy tam jest więcej narkomanów na tysiąc mieszkańców... mówi się, że nie. Czy całe to zaangażowanie DEA w walce z przemytem kokainy ma sens... nie zadaje się takich pytań.
W "Barry Seal: król przemytu" poznajemy fajnego gringo, zaprzyjaźniamy się z nim. Ale on w końcu wpada w ręce DEA, którzy pomimo tego zaangażowania na śmierć i życie, muszą go wypuścić na wolność, bo prezydent tak chce w imię wyższych wartości. Więc co jest właściwą wartością w tym bałaganie intryg, nacisków, chciwości? Kiedy oglądamy przygody Barrego, widzimy agentów DEA jak policjantów z radarem przy drodze, których okiwanie daje satysfakcję. Biały proszek w tonach, wydaje się być tylko towarem, jak jeansy, czy Harleye, które Barry przemyca w drugą stronę... albo broń dla partyzantów, którzy akurat dziś walczą w imię wartości amerykańskich. Kiedy oglądamy serial w stylu "Policjanci z Miami" (1984-1990), ci fajni to policjanci walczący z przemytem, po ich stronie jest nasza atencja, a przecież to ta sama moneta, ta sama opowieść.
"Barry Seal: król przemytu" może dać widzowi pewną refleksję natury filozoficznej, czyli takiej, która leży u podstaw wartości eschatologicznych. Spojrzenie na całą planszę gry, z perspektywy boskiej, daje silne przekonanie, iż to wszystko nie ma sensu, takiego ludzkiego, materialistycznego. Trzeba go szukać w lokalnym, partykularnym interesie każdego pionka na planszy. On dopiero tam się da znaleźć. Trochę to zjawisko opisują słowa Benicio del Toro w "Gwiezdne wojny: ostatni jedi" (2017) - nie przejmuj się, dziś wygrali oni, a jutro wygrasz ty. Albo słowa Nicholasa Cage (przemytnik broni) do Ethana Hawke (agent Interpolu) w "Pan życia i śmierci" (2005) - pracujemy dla tego samego szefa (w domyśle wuja Sama).
Komentarze
Prześlij komentarz