"Machina wojenna"
"Machina wojenna" z 2017 Davida Michoda to świetny film. Coś w stylu "Prywatna wojna Charliego Wilsona" (2007), coś o wojnie w Afganistanie i o wojnach amerykańskich w ogóle. Ostatnio oglądałem "Króla" (2019) Michoda, też o wojnie, też o tym czym jest wojna.
"Machina wojenna" w humorystyczny sposób, albo raczej groteskowy, podaje na tacy wiele wątków politycznych i społecznych, także historycznych. W kontraście do "Nigdy cię tu nie było" (2017), który opisywałem wczoraj, w "Machinie wojennej" jest wiele głębi i prawdziwej wiedzy. Gdyby to podać w filmie na poważnie, zrobiłoby się zbyt wyniośle, teoria sposobu na prowadzenie wojen przez USA stałby się kontrowersyjnie ciężka i wielu mogłoby się poczuć bezlitośnie krytykowanymi. Bo w tym jednym filmie, Michod zawarł wiele treści o tym jak ewoluowała polityka zagraniczna Ameryki. Od czasów prowadzenia wojny w sposób wojskowy, czyli chyba ostatnia była Korea, po wojnę prowadzoną przez polityków rękami wojskowych, ze skutkami jak w Afganistanie.
Są momenty, kiedy generał Glen McMahon (Brad Pitt), dosłownie zderza się z prawdą, jak krwisty befsztyk, waloną na stół przez podwładnych, albo dziennikarzy, czy postronnych polityków. W tych epizodycznych rolach świetnie zaprezentowali się Ben Kingsley jako prezydent Karzaj, albo Tilda Swinton jako niemiecka polityk opozycjonistka, czy Mike Cutter jako zwykły marines. Gdzieś tam nawet przewinął się Russell Crowe, ale konia z rzędem temu, kto go zauważy.
Wracając do generała McMahona... facet dał się wpuścić w kanał przez polityków z Waszyngtonu. Ma wszelkie predyspozycje aby każdą wojnę wygrać, razem ze swoimi marines, którzy go uwielbiają i dla których jest wzorem, bo jest taki jak oni wszyscy. Jedzie do Afganistanu z całym tym swoim zaangażowaniem doskonałej maszyny z West Point, ma wizję celu, ma środki, ale trafia na grząski teren afgańskiej rzeczywistości i jak niemieckie czołgi Tygrys, topi się w tym bagnie, a dziennikarze robią z niego sito. Potem zostaje wymieniony na inny materiał wojskowy, tak jak on zmienił swojego poprzednika na żądanie chaotycznie walczących o stołki i poparcie wyborców polityków. Dla nich wojna jest narzędziem gry, wojsko jest figurą na planszy, a sens wojny nigdy nie jest jasno określony, w czym prości żołnierze jak generał McMahon się gubią.
Walczyć by wygrać, dostać medal za męstwo i poświęcenie dla narodu, dla Ameryki! To proste ideały, zrozumiałe nawet dla generała, ale dziś na amerykańskiej wojnie wszystko jest inaczej. Medale daje się za to, że się nie zabija i nie wykazuje bohaterstwem pod ogniem nieprzyjaciela. Nieprzyjaciel jest nieokreślony. Medal dostaniesz jak potrafisz go odróżnić od cywila, a do cywili nie strzelamy, bo to teraz nazywa się ludobójstwo. Nie generał, ani nawet prezydent Stanów Zjednoczonych Ameryki powie ci czy wygrałeś tę wojnę... powie ci o tym opinia publiczna, znaczy... przeczytasz o tym na Twitterze, albo w Washington Post.
Generał musi teraz dbać o dobry PR, musi wdzięczyć się do dziennikarzy i mieć pod ręką mistrza od mediów, aby ten bezustannie prowadził kampanię w środkach masowego przekazu. Generał jest teraz jak polityk, który ma wyborców i to oni się liczą, nie cel wojny. Wojny którą też się sprzedało w mediach, określiło wroga i cel jego zlikwidowania. Generał ma tylko tą wojnę wygrać, ale co to znaczy wygrać, tego już mu nikt nie powie. Sam musi wymyślić czy hasło - wyzwolimy was spod niewoli Talibów! - się sprzeda, czy może lepiej krzyczeć - damy wam demokrację, drogi, pracę, nowoczesność i bezpieczeństwo! Co mówić zwykłym Pasztunom, którym amerykański granat zabił córkę, a co mówić europejskim politykom, aby zachęcić ich do wysłania kolejnych kontyngentów, no i co mówić amerykańskim dziennikarzom, na przykład z The Rolling Stone, bo teraz oni są tubą, nawet w temacie polityki.
Generał Glen McMahon jest zupełnie pogubiony, ale robi dobrą minę, bo wydaje mu się, że znalazł rozwiązanie. Wziął pierwszy lepszy kawałek Afganistanu, by się z nim zmierzyć po wojskowemu, w walce na karabiny, nie na słowa i obietnice. Wydaje mu się, że jak się to odpowiednio przedstawi w mediach, to może ten przykład prawdziwego męstwa amerykańskiej armii, nawet politycy pochwalą. Stara się ze wszystkich sił, robi wszystko tak jak go nauczono, a cała robota jak krew w piach.
Brad Pitt po raz kolejny zaskoczył mnie na całej linii. Po raz kolejny po "Ad astra" (2019), ja w takiej kolejności oglądałem. To niezwykłe jaki mistrzowski warsztat ma ten pop-gwiazdor z Hollywoodu. Zachwycamy się Joaquinem Phoenixem, albo Russelem Crowe, czy Christian Bale, a tu taki ładny Jankes robi robotę. Widać, że w "Machina wojenna" Pitt miał wizję postaci i potrafił ją przekonująco sprzedać. Na tyle wiarygodnie, że zacząłem się zastanawiać, czy może on prywatnie jest takim klockiem. Ale jedno spojrzenie na zdjęcie spoza planu filmowego i wiara w jego zdolności aktorskie wraca.
Przed ściągnięciem tego filmu poczytałem parę mikro-recenzji, które były niezachęcające. Teraz wydaje mi się, że opisujący ten film chyba nie bardzo zrozumieli przekaz. Obejrzałem "Machinę wojenną" dla Brada Pitta, a okazało się, że warto bardziej dla przekazu jaki niesie ten film. Pitt stworzył postać, która ten przekaz świetnie prezentuje. Jest jak Alicja, która prowadzi nas w krainę czarów, w tym wypadku amerykańskiej polityki wojennej. Pitt opracował cały zestaw min, gestów, postaw, stylu zachowania, nawet zmienił głos, by był odpowiednio amerykański, wojskowo kasztanowaty. Może ćwiczył przed lustrem, chociażby poranny jogging w stylu orangutana. Dał z siebie wszystko i szkoda, że nie dostał za to oscara.
Ważnym elementem w filmie jest narrator, niby dziennikarz, głos rozsądku tła, a może właśnie opinii publicznej, przynajmniej tej jej części, która wie o co gra idzie, a gładkie słowa polityków czyta w zupełnie inny niż bezpośredni sposób. Ten przytomny głos w tle przypomina trochę narratora z "Big Lebowski" (1998), ma kontrastować do kompletnej abstrakcji sytuacji. Bez niego komedia byłaby płaską zabawą idiotów, spłyciłoby to sens przekazu, jak w przypadku "Człowieka, który gapił się na kozy" (2009). Narrator w "Machina wojenna" robi właśnie ten przekaz wartości. Film jest tak uszyty, aby debilowaty widz bawił się powierzchownością, a ten bardziej rozumny odkrywał nowe horyzonty amerykańskiej polityki wojennej. Tak robić filmy potrafią tylko goście z Hollywood i to jest prawdziwa magia kina.
Zastanawia mnie jednak postać żony pana generała McMahona. Ta przaśna kobiecina, która jednak też rozumie o co tu chodzi, sprowadza idealnego generała na ziemię. Nie w opowieści, ale w odbiorze widza. Postać z amerykańskiej bajki o tragikomicznym wojaku z pięcioma gwiazdkami, zostaje złamana na czas, kiedy niezgrabnie ma okazać czułość żonie, ma odkryć prywatną stronę swej osobowości, nie tą oficjalnie wojskową. Czy ten zabieg Michoda miał studzić nonsens opowieści, aby jednak wrócić ją na ziemię, dać sygnał, że to nie do końca jest zabawa, że to jednak jest na poważnie?
Film godny poświęconego mu czasu, nawet poniekąd obowiązkowy materiał dla filmomanów i dobry materiał do przemyśleń dla tych, którzy interesują się polityką międzynarodową. Stoi w takiej kontrze do polskiego "Karbala" (2015), jak stół do krzesła. Daje wiele do myślenia i dobrą zabawę na dwie godziny.
Komentarze
Prześlij komentarz