"Nigdy cię tu nie było"
"Nigdy cię tu nie było" z 2017 roku to prawie monodram Joaquina Phoenixa. Takie skupienie na dysfunkcyjnej osobowości, straumatyzowanego, samotnego człowieka, na dodatek w niezwykłych okolicznościach, nawet lekko niewiarygodnych. Fabuła została ustawiona tak, aby widz traktował wątek kryminalny jako tło dla duchowych przejść głównego bohatera. Czasami jest niespójna, nierealna, niewiarygodna, makabryczna, ale trudno się czepiać chaotyczności i niekonsekwentności w jej budowaniu, skoro ma być jedynie przyczyną zaglądania do głowy Phoenixa.
Więc może pominę słaby i sztuczny wątek kryminalny, aby nie rozdmuchiwać wad filmu, który ma jednak coś w sobie, potrafi pozostać na dłużej w umyśle widza. Być może muzyka Greenwooda z Radiohead jest głównym powodem stworzenia tak wyjątkowej atmosfery tej opowieści, że mimo wad jakoś się sprzedaje. Czasami odnosiłem wrażenie, że pani reżyser - Lynne Ramsay, nieco sili się na oryginalność, przesadzając z formą wyrazu niektórych scen. Rozdźwięk jest ogromny. Od ckliwego kiczu w scenie pogrzebu matki Joe (Joaquin Phoenix), po przeciągnięte sceny w milczeniu i trwaniu w bezruchu, jakby wymuszonego skupienia i dania czasu widzowi na zastanowienie, sztuczne wytwarzanie wagi i patosu.
Joe nie jest człowiekiem wybitnym, ani nawet niezwykłym. Pani reżyser stara się nam pokazać znój życia człowieka napakowanego traumą z dzieciństwa i lat pracy w służbach specjalnych. Człowieka, który żyje pośród zbrodni, jakich sam ciągle dokonuje na podobieństwo osobistych traum. Pozbawionego morale i nawet własnych zasad postępowania. Migrującego gdzieś pomiędzy siłą woli, jaką musi się wykazać by nadal żyć i opierać się wspomnieniom, a upadkiem bezcelowości istnienia. Nie on sam jest ważny w tej opowieści, ale jego pokręcona psychika.
Ramsay nie próbuje jednak nas przekonać do polubienia Joe. Nie piętnuje bagna tego świata w jakim on pływa. Stoi z boku i trochę podgląda codzienność. Nawet prowadzenie kamery ma nas do tego przekonać, że jesteśmy właśnie podglądaczami. A celowe zagmatwanie wątków tła - fabuły, ma zniechęcić do jej śledzenia, by poświęcić uwagę Joe i jego światu wewnętrznemu.
Film nie ma, moim zdaniem, wiele do przekazania, poza formą i opowieścią jednego pokręconego faceta. Jest interesujący z powodu odmienności tej opowieści od życia zwykłych ludzi, ale nie niesie nauki, głębi. Sam przychodzi na myśl "Jocker" (2019) także z Phoenixem. Tam też była opowieść o niezwykłej degeneracji człowieka nijakiego i szarego jak beton miasta tłumów ludzi wokół. Phoenix i tym razem świetnie się sprawdził, potrafił uwiarygodnić niewiarygodne i wciągnąć w opowieść budując, w takt intrygującej muzyki, suspens sytuacji.
To film na posępny, samotny wieczór z drinkiem w dłoni, kiedy noc za oknem może spotęgować nasze zaangażowanie w morderczy, wypaczony, niemoralny świat amerykańskiej polityki i wyrzutków społecznych. "Nigdy cię tu nie było" nie jest tak surowy i irytująco pogmatwany jak "Taksówkarz" (1976), ani ostentacyjny i energiczny jak "American psycho" (2000). "Nigdy cię tu nie było" znalazł swoją półkę dzięki Ramsay.
Komentarze
Prześlij komentarz