"Mr. Holmes"
Gandalf Sherlockiem Holmesem! Co za niedorzeczność! Z pewnym onieśmieleniem sięgnąłem, to znaczy ściągnąłem film "Mr. Holmes" z 2015. Skusił mnie właśnie Gandalf, to znaczy... Ian McKellen. Aktor szekspirowski, o wybitnych dokonaniach, niezwykle rozbudowanym warsztacie mimiki i postawy, akurat w roli Gandalfa, przyćmionej brodą i niechlujnym, odpychającym odzieniem, mniej wyrazisty. Aktor, który kapitalnie wiarygodnie potrafi w jednym roku zagrać przydeptanego przez wielkiego Hopkinsa garderobianego, alkoholika i rozgoryczonego nieszczęśliwca, a także tura błyskotliwej inteligencji na emeryturze, zadowolonego z siebie pyszałka pośród detektywów.
Ani słowa więcej o wspaniałej grze McKellena... no może tylko jedno... fenomenalny! Za to warto zwrócić uwagę na małego Milo Parkera, oraz Hiroyuki Sanadę. Obaj, zupełnie różni, ale co najważniejsze, trafieni w swoje postacie. Najważniejsze w aktorstwie, to przekonać widza do tego, że jedynie napisany w scenariuszu bohater, jest rzeczywisty. Dać widzowi tą iluzję na godzinę, lub dwie. To jest najtrudniejsze w aktorstwie, chociaż niewielu o tym wspomina. Niektórzy mają dar, jak DeNiro, co przedwczoraj skończył 80 lat, inni jak McKellen, albo nasz Gajos, potrafią to wypracować. Milo i Hiroyuki błysnęli w tym filmie wiarygodnością i to się liczy.
Ale pójdźmy do sedna tegoż filmu... o czym on tak na prawdę jest, no bo u diabła, nie o emeryturze Sherlocka Holmesa. Ano opowieść jest o przewartościowaniu, o wewnętrznej przemianie, odnalezieniu siebie... chociażby w wieku 93 lat. Kiedy już trudno się wspomina, bo nie wszystko się pamięta, a to co się pamięta, wydaje się być skażoną naszymi oczekiwaniami nieprawdą.
Sherlock Holmes dostaje ostatnie zadanie dla swej przenikliwej inteligencji, daru spostrzegania rzeczy niewidocznych dla innych, łączenia ich w przypuszczenia, a potem wybierania z nich opowieści, które powinny być faktami. Musi odnaleźć siebie prawdziwego, zgubionego przed laty, gdzieś na początku swego życia, schowanego za kurtyną lęku i samotności, nieczułości obleczonej w intelekt, którego nikt nie pokona, nawet on sam. To jak schowanie klejnotu w skarbcu, którego nawet sami nie damy rady otworzyć. Elementy fabuły, często powtarzany w różnych filmach niższej rangi.
Ten film opowiada także o przemianie, porzuceniu maski, ubrania człowieka którego udajemy przez większość życia i wyjściu z cienia. Tacy ludzie, którzy nie są sobą, ale tymi, którymi usilnie chcieliby być, są wszędzie wokół nas. Czasami sami tacy jesteśmy, przed innymi, na potrzebę chwili, gorzej jeśli... tak jak Sherlock Holmes, udajemy przed samym sobą.
Film ma wiele poziomów, także taki dla wątłych umysłem, więc nie będzie nudny dla nikogo. Da radość z patrzenia, ale także z rozumienia, oraz refleksji na osobisty temat. Na wielu poziomach wydarza się coś istotnego, wartego zauważenia i przemyślenia. A to miłość żony i syna do ojca będącego zdrajcą, a to rozpalenie miłości do chłopca, zauważenie w nim siebie i przywiązanie się do tej myśli zbyt mocno, by można było ją utracić, a to proste potrzeby matki, która, jak to wynika z analizy wielkiego Holmesa, jest statystyczną miernotą, która urodziła wybitne dziecko, a to zaniki pamięci, odnajdywanie się w nich, jak we mgle gubiącej postacie, zniekształcającej pomyślenie naszymi oczekiwaniami i zbyt małą ilością informacji, a to pszczoły i ich znój powtarzalnego, nic nie znaczącego, bezmyślnego istnienia w jednostce, a tak ważnego w całej machinie cywilizacji.
To wszystko świetnie pokazane obiektywem typu 'angielskiego', znanego z telewizyjnych seriali angielskich. Te przejazdy adekwatnymi do czasów taksówkami, potrafią przenieść, jak z "Mechaniczna pomarańcza" Kubricka, na specyficzną, angielską wieś. Odmiennie jest brane światło z plenerów w Japonii, odmiennie z Londynu i odmiennie z plaży, jak z przedwojennej Sycylii. Tobias A. Schliessler odpowiedzialny za zdjęcia i Charlotte Watts za plenery i scenografię, powinni dostać jakieś nagrody.
Jednakże niewiele by się udało z tego dokonać reżyserowi, o znaczącym nazwisku Condon, gdyby nie zabiegi samego Iana McKellena. On prowadzi ten taniec, od początku do końca nie oddając inicjatywy. Trochę może przelukrowano zakończnie. NIepotrzebnie, przecież to nie hollywoodzka produkcja, tylko państwowego BBC, a oni nie wymagają wywiązywania się z finansowej kreatywności filmowej. No ale niech im będzie. Przecież wszyscy lubią happy end.
Aby zachęcić niedowiarków, powiem jeszcze, że tytuł jest mylący. To po prawdzie adaptacja książki Mitcha Cullina, z o wiele bardziej wyrazistym tytułem "A slight trick of the mind", ale w zasadzie można by w nim pominąć nawiązanie do postaci z powieści Artura Conan Doyl'a. Tak by było lepiej dla wielkości przekazu. Ale to tylko moja mała sugestia.
Na koniec jeszcze mała dygresja na temat Iana McKellena. W filmie "Garderobiany" (2015), który wydał mi się zbyt mierny, aby o nim pisać, koleguje na planie Anthonemu Hopkinsowi. Takie zderzenie wielkości i gatunku rzadko się zdarza. Scenariusz jest po prawdzie napisany pod McKellena, ale Hopkins tu wyraźnie się nie popisał. Może to jest jak z partiami politycznymi. Te z podobnymi programami i celami się wspierają, te z przeciwnymi zwalczają. Ten duet się nie udał, tak jak to było na przykład z Newmanem i Redfordem. Na planie "Mr. Holmes", McKellen nie przyćmił małego Milo Parkera, potrafił dać mu miejsce obok siebie i równocześnie na tym skorzystać. To cenna zaleta w pracy zespołowej, zwłaszcza dla aktora teatralnego.
Komentarze
Prześlij komentarz