"Osławiona"
Za ciosem kolejny odcinek ‘W starym kinie’ – „Osławiona” z 1946, w oryginale lepiej brzmiący tytuł „Notorious”. Tym razem na ekranie mamy bajeczny duet Cary Grant oraz Ingrid Bergman. W tle znakomicie partneruje im Claude Rains. Czyli obsada z „Casablanki” (1942), z podmienionym Bogartem. O ile dziwnie jakoś napuchnięta Bergman gra wspaniale i potrafi przekonać do swej postaci tuż po drugiej scenie pijaństwa, o tyle Grant moim zdaniem męczy się w tej roli. Obsadzono go w nieodpowiednim bohaterze, tutaj rzeczywiście Bogart zrobiłby to lepiej, ale wtedy swoją osobowością obok której nie da się przejść obojętnie, stłamsiłby cały film. To już by nie była opowieść o uwikłanej w przeszłość swojej rodziny, nonszalancko traktującej świat, niezdecydowanej co tak na prawdę chce robić w życiu, kobiecie szpiegu. Więc może jednak Grant nadawał się jednak do tej roli.
Ja jednak widzę w jego grze sprzeczne emocje. Te jego spojrzenia z ukosa, intelektualne dialogi, niepewna i jednocześnie tajemnicza mina, koślawe zachowania, niezdarne ruchy, szukanie wzrokiem drogi ucieczki, ale jednocześnie obmyślanie planu ataku, pasowały doskonale na przykład w „Filadelfijskiej opowieści” (1940), gdzie stworzył wspaniały układ z Katharine Hepburn.
Ciekawą postać tworzy Louis Calhern. Trzy razy w fabule opisanych w dialogach jako niezwykle przystojny. To ma być taka postać tajemniczego agenta CIA tamtych czasów. Człowieka zdecydowanego jak rozpędzona lokomotywa i zaangażowanego w sprawę ojczyzny, jak sufrażystka na wiecu.
No ale muszę wrócić do Bergman. Hitchcock doskonale dopasował rolę do jej osobistego charakteru. To właśnie Hitchcock jest reżyserem, albo raczej dramaturgiem tej opowieści. Można się tego domyślić, nawet nie czytając napisów początkowych. Jego manieryzm tworzenia wspaniałego kina działającego na wyobraźnię widza, daje się odczuć od pierwszych scen.
A więc Bergman, którą widzimy w pierwszych scenach, tak jakby dopiero wysiadła z samolotu, do którego wsadził ją Bogart, już w kolejnej scenie jest nie do poznania. Ma nas przekonać do tego, że jest pijaczką mającą za nic swój potencjał i przyszłość. Tak na prawdę dopiero w połowie filmu zaczynamy rozumieć, że to wszystko wynika ze spraw rodzinnych, z traumy przeszłości. Na początku jednak Bergman ma nas przekonać do tego, że jest głupią, urodziwą lalą i za taką ją biorą agenci CIA.
Hitchcock nie byłby sobą, gdyby nie wplótł wątku miłosnego w swoją opowieść. Doskonale wiedział, że kino musi mieć wszystkie konieczne elementy, aby wciągnąć widza bez reszty. Postarał się o to, aby wątek miłosny był zagmatwany jak cały sens afery szpiegowskiej. Nieoczywisty jak pobudki, dla jakich działają ci ‘źli’ i ci ‘dobrzy’. Dramatycznie wiodący do pełnego uspokojenia finału w odwzajemnionej miłości. Dziś nieco razi pozostawienie widza w tak wielkim niedopowiedzeniu zakończenia, ale to tylko jest dowód na to, że „Osławiona” jest opowieścią o miłości, a nie thrillerem szpiegowskim. Afera z emerytowanymi nazistami klecącymi bombę atomową na zapleczu brazylijskiego pałacyku, jest tylko tłem.
Wrócę na chwilę do Claude Rainsa. Wspaniała kreacja jaką stworzył w „Casablanca” (1942) była czymś zupełnie innym niż rola w „Osławionej”. Facet miał niezwykły warsztat i talent, aby tak sugestywnie budować postacie tak różne od siebie. Potrafił zmienić cały zestaw środków wyrazu, mimiki twarzy, sposobu poruszania się w amerykańskim planie, czyli częstego zdejmowania postaci zamaszyście, od stóp do głów. Bohater w jakiego się wciela wspaniale buduje suspens zagrożenia i tajemniczości w wyobraźni widza. Dopasował się do aktorów mu asystujących, tak charakterystycznych, że już bardziej się nie dało w tej sytuacji.
Oczywiście czerń i biel wizji dodaje wyrazistości i skupienia na szczegółach, jakie trudno uzyskać w filmach kolorowych. Kolor obcina impulsy pobudzające imaginację widza, który samodzielnie dopasowuje sobie wątki opowieści, konkluzje do swoich możliwości i potrzeb. Kolor to bardziej sugestywne podanie fabuły, silniejszy nacisk na realność sytuacji jaką oglądamy, a więc oddalanie się od budowania filmu w głowie, zamiast na ekranie.
„Osławiona” to typowy w wyrazie film lat ’40-stych. Nie możemy się spodziewać akcji bijącej wprost w nasze zmysły. Gadające głowy mają nas jedynie przenieść w miejsce naszej wyobraźni, gdzie sami sobie stworzymy przeżycia. To relacje pomiędzy bohaterami mają nadawać suspensu, wzbudzać emocje. Dlatego tak ważne są dialogi i dobre tłumaczenie, jeśli ktoś nie jest w posiadaniu odpowiedniej znajomości angielskiego.
Hitchcock nie pokusił się w tym filmie o wykorzystanie niezwykłych ujęć kamery. No może tylko parę razy postawił ją w nieoczekiwanej pozycji, ale to nie zbudowało w całości wrażeń płynących ze sceny. Nie wykorzystał także innych swoistych mu środków wyrazu, bo jeszcze nie wszystkie je odkrył na swoje potrzeby. Ale jak zwykle postanowił wkomponować się w tło. Nagroda dla tego, który go wyłuska z tłumu, z trzeciego planu, kiedy pije szampana.
Wracam do „Osławionej” raz na rok, albo może rzadziej. Ale zawsze potrafi mnie zdecydowanie przenieść w ‘tamten’ świat innych wartości, innych potrzeb jakie mieli ówcześni ludzie. Bajkowość tych opowieści z lat ’40-stych jest tak silna, że o wiele łatwiej zapaść na te półtorej godziny w świat abstrakcji, wydostać się na czas jakiś z przyziemności dzisiejszej codzienności.
Komentarze
Prześlij komentarz