"Śmierć komiwojażera"

„Śmierć komiwojażera” została napisana przez Arthura Millera jako sztuka teatralna 1948 roku i wystawiana dość długo, potem pięciokrotnie wznawiana, doczekała się także dziesięciu adaptacji filmowych. Ta najsłynniejsza, ale nie ostatnia, pochodzi z 1985 roku, reżyserował ją Volker Schlondorff. Chociaż jak on sam stwierdził tuż przed premierą, dając wywiad do gazety, reżyserował Dustin Hoffman.

Hoffman jest głównym bohaterem, komiwojażerem dobiegającym emerytury. Podobno tak często wtrącał się do pracy reżysera, zmieniał plany szerokie na bliskie, że film w większości wypełnia jego twarz poddana silnej charakteryzacji. Gra tu 63-letniego mężczyznę, mając zaledwie 48 lat. Charakteryzatorzy nieco przesadzili postarzając jego twarz. Dodali za dużo zmarszczek, detali, szczegółów i starczych kolorów, a za mało zniekształceń, deformacji skóry i tonusu mięśni twarzy. Za to Hoffman znakomicie wywiązał się z roli starszego pana zmieniając sposób gestykulacji, poruszania się, postawy ciała. Ostatnio widziałem go w „Opowieści o rodzinie Meyerowitz (utwory wybrane)” (2017), miał wtedy 80 lat i nie przypominał w żadnym fragmencie tak starej wersji siebie z „Śmierć komiwojażera”. Starość prawdziwa nigdy nie jest tak przekonująca, jak ta udawana.

Film przywodzi mi na pamięć inny „Wewnętrzna wojna” (1996), wojna rodziny Sheenów, zderzenie wzajemnych wyobrażeń ojca i syna, iluzji jakie mają na temat siebie na wzajem, jakie noszą w sobie od dziesięcioleci. Iluzji zbudowanych z całkowicie naturalnych potrzeb, jakie mają ojciec i syn w rodzinie. Iluzji stworzonych na potrzeby ochrony własnego ego, z nierealnych marzeń, z ucieczki od rzeczywistości w świat idealny, w obraz jaki chcielibyśmy widzieć zamiast tego co mamy dookoła. Te iluzje kochających się, uzależnionych od siebie ojca i syna, zawsze stoją na kursie kolizyjnym i jak ogromne statki wypełnione tysiącami wielkich kontenerów, napakowanych pozorami, podczas zderzenia wywołują ogromny huk.

Odwieczny problem rodziców, którzy zamieniają własne życie na wizję przyszłości swego potomstwa. Niezrealizowane, osobiste marzenia, nieosiągnięte cele, porażki, przekładają na swe dzieci. To one mają w sposób oczywisty kontynuować pomysł na życie rodziców. Aby były do tego zdolne, muszą być idealne, pozbawione wad, jakie inni wokół mają. Po dziesięcioleciach, rodzic już nie pamięta, właściwie nie zna dorosłego syna, widzi tylko własną wizję, obleczoną w skórę swego potomka. Nigdy nie uczestniczył w jego dojrzewaniu, kształtowaniu jego charakteru, bo zawsze był zaangażowany w rzeźbienie przyszłego, wielkiego człowieka, na podobieństwo swych marzeń.

Na którymś etapie dochodzi do wystawienia rachunku za starania, za te wszystkie lata, kiedy od ust sobie odejmowałem, ostatnią koszulę z grzbietu zdzierałem, poświęcałem się tobie synu, abyś miał jak najlepszy start i wyrósł na takiego, jakiego chciałem cię mieć na własność. A ty niewdzięczniku jeden, wszystko robisz na odwyrtkę, po swojemu, jakbyś w ogóle wiedział jak żyć. Tyle ci dałem, a ty rozmyślnie wszystko rujnujesz!

Rodzina to też transakcja, nic we Wszechświecie nie dzieje się za darmo, dzieci nie rodzą się same z siebie, są rodzicom potrzebne, a dzieci potrzebują rodziców. Syn też ma wizję ojca, inaczej stworzoną, bo z oczekiwań jakie buduje kultura społeczna w jakiej się urodził. Nie obrazuje na ojca własnych marzeń, lecz ramy w jakich ma się tenże znaleźć,  jakie obyczaj, pryncypia moralne, tradycja, społeczne oczekiwania podają mu przez cały okres dorastania.

Najpierw jest nieuświadomiona inwestycja w te wymagania od ojca, od syna, a po jakimś czasie oczekujemy skutków. Co jeśli jednak rzeczywisty obraz partnera w tym związku, odbiega od iluzji jaką na jego temat hołubimy w sercu. Kiedy nie da się już zaprzeczyć faktom, nie da się dłużej czekać, kiedy wszystkie szanse zostały zaprzepaszczone. Wtedy trzeba znaleźć winnego, a szukać go z dala od najwrażliwszej części naszej świadomości, od naszych wyobrażeń o sobie samym. Narzucając karę drugiemu, karzemy samych siebie za bycie nieudolnym ojcem, zawiedzionym synem.

Porzucanie iluzji, których trzymamy się jak brzytwy pośród zalewających nas fal nieodpowiadającej naszym oczekiwaniom rzeczywistości, to proces w którym wierzgamy i krzyczymy, jak narkoman na detoxie. Ranimy najbliższych dookoła, bo sami czujemy się złamani, oszukani, pozbawieni najważniejszego, najtrwalszego fundamentu na jakim staliśmy przecież całe życie, wystawieni za okno.

O tym mniej więcej jest ten film, ta sztuka, która podobno była najlepiej sprzedającą się iluzją w amerykańskim showbissnesie, wszechczasów. Opowiada o zwykłej codzienności, demaskuje, ale nie wprost, jak ja tu powyżej, wskazuje jedynie palcem kierunek, znalezienie odpowiedniej drogi pozostawiając widzom. A oni w zależności od umiejętności i zdolności, już sami odnajdą w tej fabule to czego akurat w tej chwili potrzebują. Ta pozornie powierzchowna wieloznaczność, bazowanie na stereotypowych postaciach znanych w każdej rodzinie, dawanie widzom sposobności do własnej interpretacji, świadczy właśnie o wysokiej klasie sztuki. Autor musiał to wszystko najpierw dogłębnie przeanalizować, aby potem zgrabnie ustawić aktorów na ich miejscach, by odegrali banalne z pozoru role.

Oprócz Dustina Hoffmana, który jest osią wyrazu i artystyczną całego filmu, dał się poznać jako znakomity aktor John Malkovich. Właściwie zagrał swoją rolę życia, a potem, w każdym kolejnym filmie, odnajdywałem tą samą postać, doskonale dopasowaną do kolejnej fabuły, jak wino do różnych potraw, które ciągle jest jednak winem. Nigdy nie dostrzegałem w nim wybitnego aktora, chociaż nietuzinkową osobowość oczywiście tak. Zawsze mnie irytował swoim manieryzmem podstępnego krętacza. Ale o dziwo najbardziej przypada mi do gustu w rolach komediowych, jak w serii filmów „Red”.

Całkiem płytko, bez fajerwerków, ale wiarygodnie, za plecami Malkovicha, wypada Stephen Lang. Ale błyszczy za to Kate Reid. Również jak Hoffman ucharakteryzowana na o wiele starszą, ale przez osobiste zaniedbanie, jednak bardziej wiarygodna w swym wyglądzie. Miała trudną rolę matki uwięzionej pomiędzy powinnością wobec męża, a miłością dla synów. Tej jedynej w domu, która ze wszystkiego zdaje sobie sprawę i nic nie może na to poradzić. Może jedynie łatać dziury i podpierać tą starą ruinę, nie myśląc nawet o remoncie. Tak na prawdę śmierć komiwojażera ją uwalnia z kieratu. Wtedy przeżywa swój detox od przywiązania do starego świata w jakim żyła.

Jedną z ważnych osi fabuły jest sąsiad, przyjaciel, przyszywany wujek, w tej roli znany z „Tootsie” (1982) Charles Durning. Miał wprawę w partnerowaniu Dustinowi Hoffmanowi, w trudnych rolach. Tutaj swoją postawą baryłowatego, trzeźwo patrzącego na świat, człowieka który osiągnął sukces ciężką, wytrwałą pracą, zbudował postać będącą lustrem dla Williego Lomana, komiwojażera który nigdy niczego w życiu się nie dorobił, a brak sukcesu zamienił na marzenia. Marzenia, w które tak długo wierzył, przez całe swoje życie, że w końcu zamienił je na rzeczywistość. Popadł przy tym w obłęd, jakby rzucił się w jedyną, otwartą furtkę, jaką mógł dostrzec w tej trudnej chwili.

„Śmierć komiwojażera” to film w stylu teatr telewizji, jaki znamy w Polsce. Scenografia jest żywcem ściągnięta z desek teatru, oszczędna, lakoniczna, mająca jedynie akcentować tło wydarzeń. Ujęcia kamery są sztampowe, ale nie teatralne. Nie poczujemy się jak widz siedzący na widowni teatru. Kamera używana jest jak najbardziej w sposób filmowy, jest wszędobylska, lubi bliskie plany. Co jakiś czas doświadczamy reminiscencji, wędrujemy wraz z myślami, wspomnieniami, mieszającymi się z marzeniami, chorego umysłu Williego Lomana. Wtedy płynnie przeskakujemy do innych rzeczywistości, już nie teatralnej, ale bardziej realnej dla odmiany. Jakby te marzenia przelewające się wraz ze wspomnieniami lepszych czasów w głowie komiwojażera, miały być naprawdę bardziej realne od rzeczywistości jaka go otacza.

Film potrafi przygnębić i przydusić do ziemi, wskazać w każdym z nas wady, złe postępki, utracone szanse, jakie dostrzeżemy będąc zmotywowani do refleksji nie nad losem komiwojażera, ale nad własnym, obrazując sobie jego porażki jak własne. Ta opowieść nie daje jednak szansy na katharsis, na nowy początek, na zmianę. Daje jasno do zrozumienia, że nie wymienia się koni w trakcie wyścigu. Ten wyścig się po prostu przegrywa, drugiej szansy już nie ma.

Komentarze