"Wieloryb"

 

Oglądając "Wieloryba" (2022) poczułem się jakbym wrócił ponownie do "Zapaśnika" (2008). Ten sam reżyser Darren Aronofsky, ta sama opowieść, tylko inne plenery. Aronofsky widocznie lubi temat nieodpowiedzialnych ojców, którzy przypominają sobie pod koniec życia o swych córkach. Dosłownie pod koniec, bo oni są jak koty dachowce, które nie pozwalają się głaskać swoim paniom, przychodzą tylko wtedy, kiedy potrzebują wsparcia i zawsze są na ścieżce wojennej, a śmierć kroczy tuż za nimi.

Właśnie w takim momencie, ni z gruchy, ni z pietruchy, przypominają sobie o niespełnionych obietnicach, niewypełnionej roli ojca. Właściwie widz nie dowiaduje się dlaczego akurat teraz dorosła córka jest im do czegoś potrzebna. Oni sami nie wiedzą za bardzo o co im chodzi, przez co film traci trochę na sile przekazu, na znaczeniu dramatycznej walki ojca o miłość córki. Reżyser skupia się głównie na ckliwym melodramatyzmie głównej postaci. Skazuje ją już w pierwszych aktach na śmierć. Od początku wiemy jak film się skończy, upadkiem bohatera, który w obliczu nieludzkich okoliczności, nadludzkim wysiłkiem woli, bezgranicznym poświęceniem prawie osiąga ten zaszczyt, aby jego postać wykuć w marmurze.

Aronofsky, tak jak przez całą opowieść stara się dosłownie wyartykułować każdą treść, jaką moglibyśmy się w lot domyślić, tak na zakończenie pozostawia nas w niedopowiedzeniu, w wieloznaczności, jakby przestało mu zależeć na dosłowności.

Co by jednak nie mówić, to "Zapaśnik" był udanym filmem i zbędnym wydaje się powtarzanie tej samej opowieści, tylko w słodko mdłym sosie absurdalnego sentymentalizmu. Samuel D. Hunter, scenarzysta, stworzył postać Charliego bardzo nierówno, niewiarygodnie, a reżyser poprowadził ją tak, aby wzbudzała skrajne emocje, przyciągała widza pretensjonalnym melodramatyzmem. Być może  Aronofskiemu chodziło o to byśmy przez współczucie dla głównej postaci, zaciekawili się jego wnętrzem, poetycką duszą, głębią uczuć. Niestety Charlie wzbudza litość i tylko to do niego przekonuje. Widz jednak nie może pozwolić sobie na poczucie odrazy do flejtuchowatego, niemiłosiernie zapuszczonego tłuściocha, ponieważ reżyser wybiegając na przeciw tak prostemu odbiorowi swego pupila, karci w filmie tych, którzy w Charlim widzą jedynie sprośnego, obleśnego wieprza.

Na tle monstrualnie utuczonego cielska, głowa Charliego wygląda jak łepek wróbelka, z oczętami jak u kociaka proszącego o miskę mleka, ale reżyser zawstydzając naszą pierwszą, naturalną reakcję na spaślaka, wmusza w widza sztuczną, poprawną empatię. Robi z upadłego duchem i ciałem Charliego bohatera na kształt Wallenroda, który nie walczy tylko o swoje, ale głównie o nasze, ludzkie, niepodważalne wartości. Walczy na śmierć i życie, a my musimy uwierzyć w to, że nawet ktoś z taki jak Charlie, ma prawo być ojcem, przyjacielem, romantykiem, po prostu wartościowym człowiekiem.

Może to miała być właśnie opowieść o ludziach nie w pełni podobnych do standardu w jaki każdy z nas wierzy. Może to miało rozszerzyć nasze postrzeganie człowieczeństwa na ludzi nie wyglądających jak ludzie, a także na takich, którzy nie zachowują się jak normalni ludzie. Tu akurat myślę o córce Charliego. Może to nie jest opowieść o ojcowskiej miłości, o zagubieniu i utracie poczucia kierunku w życiu, o wielkiej przemianie, zrzuceniu skóry węża, by być gotowym na Nowe. Może to właśnie taki amerykański dydaktyzm, zmuszający widzów do poszukiwania człowieczeństwa nawet tam, gdzie trudno się go spodziewać.

Z całą pewnością opowieść jest wieloznaczna i trudna w odbiorze. Może właśnie z powodu patetycznego sentymentalizmu, roznamiętniania się nad każdą drobnostką, nieumocowaną w charakterze postaci emocją, nieumotywowaną postępem fabuły krwistą frazą z szybkich i drastycznych dialogów. Jestem pełen podziwu dla Brendana Frasera (Charlie), który potrafił z tej tak pociętej na niepasujące do siebie elementy postaci, jakby malował ją Pablo Picasso, ukleić coś w miarę wiarygodnego i potem sprzedać to przed kamerą. Mogę sobie tylko pomarzyć, jak wspaniałą postać grubasa mógłby stworzyć, jak błysnąć talentem, gdyby miał do czynienia z dobrym scenariuszem i uzdolnionym reżyserem.

Całkiem wiarygodnie wypadł Ty Simpkins, w roli pogubionego zbawcy dusz. Był naturalny, może lekko przesadzony w ozdobnikach, zbytnio się starający, ale przez to właśnie bardziej przekonujący widza do swej roli chrześcijańskiego bothisattwy. Za to Sadie Sink nie błysnęła talentem. Miała prostą, jednowymiarową, rozemocjonowaną rolę do zagrania i nawet to spieprzyła. Patrząc na nią, odniosłem wrażenie jakbym oglądał na scenie zapasy drugorocznych studentów szkoły filmowej.

Ciekawą postać miała do zbudowania Hong Chau. Nie było w niej głębi, za to pełno sprzeczności i nieumotywowanych odruchów, ale w tej postaci była siła opowieści. Dawała taki fundament dla rozbuchanego emocjonalnego temperamentu pozostałych bohaterów.

I jeszcze jeden uczestnik tej zabawy. Ktoś, kto przez cały film użyczał tylko swojego głosu, aby na koniec się pokazać i zaprezentować oczom widzów naturalizm, jaki w każdym z nas pewnie drzemie. Sathya Sridharan tak na prawdę mógł być prawdziwym dostawcą pizzy na plan zdjęciowy i też by dobrze wypadł, a by sobie dorobił do pensji pizzawoza. Reżyser wykorzystał jego nieskrępowaną, naturalną ciekawość i reakcję na widok 'wieloryba'. Pokazał ją w domyślnym, złym świetle, po to aby kierować przez zawstydzenie reakcjami widzów. Łopatologicznie... - tak nie wolno robić, a tak powinno się robić... albo myśleć. Ach gdyby Fraser był czarny!... to film dostał by jeszcze więcej punktów za hollywoodzką poprawność.

Za to muszę pochwalić człowieka (Jurasama Arunchai) odpowiedzialnego za modelowanie wnętrz w jakich kręcono film. Właściwie akcja nie wychodzi z kilku pokojów jednego, nędznego apartamentu w bloku. Świetne zdjęcia (Matthew Libatique), wspaniałe oświetlenie! To wszystko więcej opowiadało niż sami aktorzy i te nędzne, płaskie, sztucznie ordynarne, zaskakująco nienaturalne dialogi. Ktoś zadał sobie trud, aby dobrze sprzedać fabułę wizualnie, ktoś dobrze ucharakteryzował i tak utuczonego specjalnie dla tego filmu Brendana Frasera. To twórcy pracujący w tle, niewidoczni i trudni do odnalezienia, ale akurat w tym wypadku, mocno wspierający reżysera, by chociaż trochę ta opowieść stała się wiarygodną.

Został jeszcze jeden element tej opowieści do wyszydzenia. Wieloryb z eseju Ellie, córki Charliego. Dosłowne wskazanie palcem na podwójne dno filmu. Właściwa fabuła jest tylko tłem prawdziwej opowieści. Być może w "Moby Dicku" można tego drugiego dna się doszukać. Być może Aronofsky chciał to drugie dno w wyobraźni widza zbudować.

Film na pewno jest wzruszający, a to głównie za sprawą płaskich chwytów ujmujących i prowadzących emocje widzów tam gdzie czują się najprzyjemniej. Niestety nie ma w nim głębi, poza tą sztucznie stworzoną. Nie rozwija, nie uczy, nie buduje treściwych refleksji na podstawie perypetii bohatera, który zderzony ze ścianą życia, musi dokonać przemiany, albo zostać unicestwiony. Bohaterowie Aronofskiego raczej giną, ale dwuznacznie, emfatycznie, jakby w ceremonii własnego odchodzenia, co nie uwzniośla opowieści, ale ją tylko nadyma.

Komentarze