"Afera Thomasa Crowna"

 

Wielu zna film "Afera Thomasa Crowna" z Pierce Brosnanem i Rene Russo z 1999, ale pierwszej wersji z 1968 to już chyba niewielu. Tutaj w pana Koronę wciela się 'king of cool', czyli Steve McQueen, a tym drugim bohaterem jest Faye Dunaway. Taka ciekawostka, Faye zagrała też w tej wersji 'afery' z 1999.
Nigdy nie wpadłem na 'aferę' w wydaniu McQueena. Być może dlatego, że ten film nie najlepiej buduje wizerunek Steve. Zagrał dość mizernie, jakby sam siebie łamał by odnaleźć kogoś innego w sobie i zbudować postać, jakiej nie zna. Potrafił mnie zaskoczyć kilka razy takim wyrazem, jakiego po McQueenie nigdy bym się nie spodziewał. A być może chciał pokazać się z innej strony, zademonstrować Steva jakiego on chciałby grywać, jakiego Hollywood się nie spodziewa.
Faye Dunaway była za to sobą i chociaż nie potrafiła stworzyć atmosfery pożądania i miłości, jaka rodzi się między bohaterami, to da się lubić. Być może tak ta postać została napisana przez Alana Trustmana i miała być zimna, sztywna, mało kobieca. Podobnie zresztą zagrała Rene Russo w wersji z 1999. Chociaż jej jednak udało się pokazać nieco kobiecego wdzięku i powabu. Jak w każdej innej roli, czy to u boku Travolty, czy Costnera.
Moją uwagę zwróciła jednak postać kobiety w tle, ledwie widoczna w cieniu i epizodyczna - Astrid Heeren. Niemiecka aktorka o spojrzeniu wilka i czujności zająca. Nie nadawała by się zamiast Faye, ale można było zbudować na niej postać pana Crowna od strony bardziej intymnej. Bo to co widzimy na ekranie jest szczątkowe, połamane, niespójne. Crown uosabia w sobie pełno sprzeczności, trudno pojąć dlaczego podejmuje takie, a nie inne decyzje, dlaczego fabuła jest tak mało wiarygodna z powodu słabo opisanego charakteru głównej postaci. Sądzę, że reżyser - Norman Jewison, nieco zawalił sprawę.
Tym niemniej film jest wart uwagi i poświęcenia czasu. Ma doskonały i wizjonerski jak na lata '60-te montaż i intrygujące zdjęcia Haskella Wexlera. Oprawę muzyczną wielki Michel Legrand zrealizował perfekcyjnie, chociaż dobór utworów jest dość drętwy. Film ogląda się płynnie, jeśli tylko nie zwraca się uwagi na wiarygodność fabuły.
'Afera' ze Stevem McQueenem ma też przekaz. Twórcy starają się opowiedzieć historię znudzonego zbyt łatwym osiągnięciem wszystkich, osobistych celów magnata u progu kryzysu celowości działania. To im się akurat udaje, chociaż przy swych staraniach wypadają mało autentycznie.
Perfekcjonista pan Crown poszukuje nowych wyzwań dla swych wybujałych możliwości. Tylko na chwilę przerywa stan samookreślania się w nowych ambicjach przestępcy, by zakochać się w pani agent, która wpada na jego trop nader błazeńsko. Pole miłości staje się kolejnym wyzwaniem dla pana Korony, ale podchodzi do tego bardziej jak inwestor, makler giełdowy, czy analityk, nie jak mężczyzna. Być może dlatego nie można dostrzec miłości na ekranie pomiędzy dwojgiem bohaterów. Bardziej wygląda to na taniec mistrzów, ale bez muzyki w tle. Ich ruchy są wypadkową wyuczonych manier, nie są powodowane emocjami płynącymi z muzyki.
Mamy tu jeszcze pana policjanta, w tej roli dość zgrabnie wpasowujący się w postać Paul Burke. Bardziej naiwnie nie można było przedstawić pracy stróża prawa w zderzeniu z wyrafinowanym przestępcą. Paul występuje w roli psa na zbyt krótkim łańcuchu. Ale robi to z wdziękiem artysty.
'Afera' z 1968 to film na ucztę wizualną, na leniwe popołudnie, na przestawienie się na doświadczanie czegoś ładnego i zgrabnego, chociaż płytkiego. To też dobry obraz do tego by uciec od zbyt plastikowego i błyszczącego wizerunku Steva McQueena, jaki był lansowany w filmach, które budowały tego 'king of the cool'.

Komentarze