"Dune 2"

 

Całkiem niedawno weszła na ekrany druga część "Dune" w reżyserii Denisa Villeneuve. Przeczytałem to co napisałem o pierwszej części, aby zastanowić się nad tym, czy reżyser, w reakcji na opinie widzów, wprowadził jakieś zmiany w drugiej części. Materiał filmowy był już gotowy, ale mógł go zmontować w innym stylu, nadać więcej treści fabule, uciec od patetycznych, szerokich, pastelowych i mdłych pejzaży Arrakis, lepiej poprowadzić głównych aktorów.

Niestety w drugiej części Villeneuve kontynuował swój pomysł na Dune. Nieco tylko więcej uwagi poświęcił nakreśleniu ram społecznych i kulturowych Fremenów, rdzennych mieszkańców planety Arrakis. Całymi garściami czerpał z tradycji azjatyckich krajów islamskich. Sądzę, że ten film powinien być hitem w Afganistanie, albo Beludżystanie. Ten wątek dobrze zadziałał, przynajmniej jakoś umotywował fabułę w drugiej połowie filmu.

Reżyserowi nie szkoda było czasu 'antenowego' na naprawdę przydługie, powtarzalne, przez co nudne, przejazdy kamerą po pustynnych landszaftach. Nachalnie sprzedawał widzowi ten piach i nagie skały, jakby zapałanie miłością do pustyni, było warunkiem koniecznym do zrozumienia co tak na prawdę dzieje się na Arrakis.

Za to skąpił czasu 'antenowego' na obrazowanie przemiany w głównym bohaterze "Dune". Mamy uwierzyć, że tak jak w "Matrix" wygranie kilku pojedynków na pięści, daje władzę. Ba... imperator oddaje galaktykę, bo jest za stary, aby walczyć na noże. Mimo, że sekund parę wcześniej, sam twierdzi, że jest sprawnym politykiem nie mieszającym emocji z władzą. Przecież władza to polityka, nie przesądza o niej bijatyka, jak w szeregach gangu ulicznego, albo we wiosce górali, co żyją podług tradycji plemiennej sprzed tysiąca lat.

Widz nie ma czasu zaobserwować zmiany w Paulu Atrydzie, głównym bohaterze, kiedy tenże decyduje się na wypicie "wody życia", niebieskiej oranżady. W następnym ujęciu mamy już zupełnie inną postać w tej samej skórze. Porzuca wahanie, niepewność swojej roli w tej opowieści i nagle, tylko dlatego, że wyśnił niejasny w przekazie sen o przyszłości, wie co i jak ma czynić. Czy więc wybrańcem jest ten, kto "wodę życia" może wypić, a ona już go poprowadzi.

Niestety treści książki Herberta już nie całkiem pamiętam. A wracać do niej nie mam ochoty, bo jedno co pamiętam, to że mnie znudziła. Podobno Villeneuve odbiegł nieco od oryginalnej opowieści. Przypuszczam, że to mogło wyjść jego filmowi tylko na dobre. Tylko czy z tego skorzystał?

W każdym razie cała intryga mniej więcej polega na tym, że tajne stowarzyszenie kobiet chce mieć wpływ na władców galaktyki, umieszcza więc w ich otoczeniu swych agentów, czyli kobiety. Jedna z nich przygotowuje grunt na ewentualne zaistnienie okoliczności przejęcia władzy na Arrakis, nad wydobyciem cennych minerałów, nad rdzennym ludem. Zawładnąć ich umysłami jest łatwo, kultura mieszkańców właściwie zlała się w jedno z ideologią, czymś na kształt religii. Takie społeczności występowały na Ziemi od zawsze, teraz już tylko w odciętych od cywilizacji rejonach górskich. Wmówić im mesjasza posługując się silnym profetyzmem nie jest trudne. Koniec końców, agentka przejmuje władzę ideologiczną nad Fremenami i lokuje swego protegowanego na stolcu władzy nad planetą. Wcześniej musi on oczywiście przejść kilka rytuałów dostępu, stoczyć walkę z lokalnymi siłaczami, udowadniając tym samym swoją wyższość, a przede wszystkim wyjątkowość. Wcześniej należy znaleźć silnego stronnika, który zaangażuje się bez reszty w promowanie nowego władcy, bazując na jakiejś wstrzykniętej w lokalne przesądy przepowiedni. W "Dune", tym wprowadzającym mesjasza jest Stilgar, jeden z ważnych Fremenów. Ten motyw został potem wykorzystany w "Matrixie I" (1999) i "Gwiezdne wojny - mroczne widmo" (1999). Później, bo książka Herberta wydana została w 1965.

Intryga jest przebogata i można na niej opisać całkiem nie byle jaką opowieść. Tylko od umiejętności twórców zależy jak zgrabna ta opowieść będzie. Moim zdaniem Villeneuve nie podołał tej roli. Spłaszczył to co powinno się wybijać na plan pierwszy, pozbawił tą historię miąższu i pikantnego smaku. Chciał odsunąć widza od makiawelizmu całej machinacji i polityki, szkieletu tej opowieści, w zamian pokazać obraz tego co się dzieje wokół. Dlatego fabuła stała się irytująco tajemnicza i niezrozumiała, mamy uwierzyć, że jest jak święta, religijna opowieść o wyrokach boskich, których nie dane jest nam analizować. Zdarzenia i sytuacje powodujące bohaterami są mętne i słabo określone, a to dlatego, że przesiąka je silny profetyzm. Czułem się tak, jakby reżyser wskazywał palcem na pole bitwy w oddali, mówiąc - patrz jak pięknie mgła unosi się nad trupami poległych bohaterów. A ja nadal nie wiem kto z kim walczy i o co im poszło. Widocznie dla Villeneuva ważne jest piękno obrazu, a nie treść opowieści, nawet nie jej przekaz ponadludzki.

Podobnie jak w pierwszej części "Dune", poziom aktorski trzymał Brolin i Ferguson. Wyrafinowany Skarsgård przyjemnie przyciągał uwagę. Walken chyba rzeczywiście jest już za stary by grać, nie wiem gdzie podział się jego wspaniały talent. Natomiast dwójka młodych, głównych bohaterów, ponownie słabo się postarała. Są jak śpiewacy, co zaczęli od wysokiego C i dalej już tylko mogą piać jedną nutę bez końca. Grali tak, jakby cały film był jedną sceną, a ich postacie miały cały czas ten sam nastrój, humor, niezmienne samopoczucie. Ciekawą postać próbował stworzyć Austin Butler. Moim zdaniem próbował z równym skutkiem co Luk Skywalker podnieść swój statek z bagna, obok domu Yody. Przerysowanie i pastisz stosowany zamiast treści daje kicz.

No cóż, ale wizualnie i muzycznie druga część "Dune" jest jak ta pierwsza. Na wysokim poziomie. Zdjęcia, CGI, oświetlenie lokacji rzeczywistych, nawet bliskie plany z aktorami, wszystko to wspaniale wprowadza w świat bajki i jeśli na tym poprzestać, to można spędzić długie godziny miło pławiąc się w uniesieniu. Pod warunkiem, że się nie zaśnie.

Komentarze