"Furiosa: saga Mad Max"

George Miller miał odejść na emeryturę z hukiem i wielką klasą realizując w 2015 "Mad Max: na drodze gniewu". Ale się nie udało, nie chce porzucić swojego dziecka - Mad Maxa i w tym roku stworzył kolejną wersję dystopijnej Australii. Tym razem zatytułował to "Furiosa: saga Mad Max" i tym razem bardziej zdecydowanie określił lokalizację akcji w czasie i przestrzeni. Fabuła bezpośrednio odnosi się do młodości Furiosy, postaci przedstawionej w "Mad Max: na drodze gniewu".

Ale o ile w 2015, w poprzedniej wersji Mad Maxa, twórcy jako tako trzymali się realizmu sytuacji, logiki czasu i fabuły, konsekwentnie budowali opowieść, pletli ją z wzajemnie powiązanych wątków, tworzących uporządkowaną i racjonalną całość, o tyle w najnowszej wersji Mad Maxa z 2024 roku, postanowili odpuścić sobie tą żmudną i ograniczającą artystyczną ekspresję robotę.

Dlatego widz "Furiosy: saga Mad Max" często odnosi wrażenie, że coś w tej opowieści nie gra, nie klei się w konsekwentną całość, obraz jest dziurawy, albo właśnie... estetycznie stylizowany. Mamy do czynienia z wieloma błędami logicznymi fabuły i z jaskrawo niedopracowanym przekazem upływu czasu historii. Niektóre wątki wręcz nie pasują do całości, albo nic nie wnoszą. Inne z kolei, zaczynają się w losowo wybranym momencie, jakby miały jedynie służyć ekspozycji 'fajerwerków', budowaniu scen akcji, które nie wynikają z treści opowieści i nic prócz nakręcania napięcia nie wnoszą. Często odnosiłem wrażenie, że reżyserowi nie zależy na opowiedzeniu jakiejś historii. Ona ma być jedynie w domyśle, gdzieś w tle, a tak na prawdę nie jest powodem dla którego stworzono ten film.

Z drugiej strony sceny akcji nie są tak dopracowane, tak realistyczne, tak soczyste jak w wersji z 2015 roku. Tym razem George Miller użył wielu środków CGI (computer graphic imaging), niektórzy mówią, że wreszcie przestał marnować środki na rozbudowane sceny realistyczne, z rzeszą kaskaderów, pojazdów i całą tą scenografią w stylu Mad Max. W zamian dostajemy kiepskiej jakości komputerowe efekty, tworzenie scen w CGI, mało treściwe, krwiste, rozbudowane, mało realistyczne efekty specjalne, mdłą scenografię słabo nawiązującą do stylu Mad Max, jaki każdy miłośnik kina akcji zna. Nawet koloryzowanie scen jest bardziej pastelowe, stonowane, świecenie rozmyślnie niedramatyzujące, plany szersze, mniej ujęć wyśrodkowanych, mniej zbliżeń, więcej scen statycznych, kiedy akcja toczy się w tle, a główny bohater... chyba się zastanawia co dalej robić, albo zamurowało go ze strachu. Być może to ma przynieść efekt 'oka cyklonu', kiedy wszystko dookoła się wali i jedynie profesjonalny umysł bohatera jest jak niezmącona tafla jeziora. Mamy się domyślać, jak wiele dzieje się w jego głowie, za tą kurtyną spokoju. Nie ulega emocjom, tak jak pomniejsze postacie, nie tak wyrafinowane, nie tak silne, ani nie tak błyskotliwe. Jednym słowem tradycyjna ustawka efektów specjalnych dystopijnego kina drogi w stylu Mad Max, w wersji z 2024, poszła do kosza.

George Miller tym razem także porzucił formułę opowieści Mad Max, a wziął się za opowiadanie historii życia zniewolonych, porwanych w jasyr, kobiet przyszłego świata w Australii, luźno osnuwając historię na jednej strunie, dorastania postaci w poniżeniu i nienawiści, coraz bardziej napełniając kolejne odsłony z jej życia zaciekłą chęcią zemsty. Zbudował postać przeciwną, diabła, którego czarny charakter niepokojąco zbliża się do czystej, anielskiej bieli, który wewnętrznie, przeciwnie do postaci Furiosy, tej 'dobrej', jest zharmonizowany i określony jednoznacznie. Nie szamoce się w udręce, nie jest negatywem dla 'dobrego charakteru'. Pozwala sobie nawet na poczucie humoru i nawet udaje mu się rozładować to sztuczne nadęcie wciąż przegrywanej walki Dobra ze Złem. W tej roli jedyny aktor znakomicie wywiązujący się z powierzonych mu w tej produkcji obowiązków - Chris Hemsworth. Jedyny który uwiarygodnia swoją historię i trafnie dobiera środki wyrazu.

Moim zdaniem osią tego dzieła jest właśnie postać Dementusa, tego 'złego'. Skoro zabrakło rozbudowanego, wiarygodnego tła, jak w wersji z 2015, to właśnie Dementus stał się charakterem i treścią opowieści. W 2015, całkiem realistycznie i treściwie Miller przedstawił wizję dystopijnego społeczeństwa, zabrał się do tej roboty wręcz z ciekawymi założeniami psychologicznymi, konstruując coś na kształt protospołeczności przyszłości w formie i mentalności. W 2024 jedynie nawiązuje do tamtej wersji, jakby z chęci uwiarygodnienia opowieści o młodej Furiozie.

Tak na marginesie... dlaczego wszystkie opowieści o upadającym świecie przyszłości, zawsze są wypełnione po brzegi 'złymi' postaciami, a tych 'dobrych' jest tak niewiele. Czyżby człowiek naturalnie skłaniał się do tezy, że w przyszłości rządzić może tylko diabeł, a może że człowiek pozbawiony ram kultury, prawa, cywilizacji, wraca do swojej pierwotnej, wrodzonej, mentalności.

Postać grana przez Anye Taylor-Joy, z racji ustawienia jej w cieniu postaci granej przez Hemswortha, nie mogła się naturalnie wybić. Nie do końca udał się efekt czarowania widza niemą, ale bardzo wyrazistą twarzą, udręczonymi, wpijającymi się widza oczami jak u Golluma. Miałem ciągle wrażenie, jakby każda scena z udziałem Taylor-Joy była robiona oddzielnie, szwy łączące je w jedną serię wychodziły na jaw, martwota postaci drażniła, a oczekiwana wielkość nie nadchodziła. Tyle dobrego, że w swym płytkim, jednowymiarowym przekazie, jest podobna do postaci granej przez Charlize Theron w 2015, a więc jakoś to się klei, coś jak młody Han Solo ze starym. W przypadku Anya Taylor-Joy liczyłem na więcej, bo znałem jej możliwości z filmu "Wiking" (2022).

Jeszcze gorzej jest z proto Mad Maxem, czyli pretorianinem Jackiem, w tej roli Tom Burke. Przez charakter skwaszonego, niemego samarytanina jaki dla tej postaci wybrano, w niektórych scenach wypada wręcz ironicznie, gubi powagę sytuacji ukazując swoją małość w przerysowaniu, braku wiarygodności, braku cech bohatera, a nadmiarze zwykłości.

Wieczny Joe (Hugh Keays-Byrne) w 2015, nawet za kuriozalną maską potrafił pokazać wielkość króla. Wieczny Joe z 2024 (Lachy Hulme) jest tylko kukłą udającą króla. Nawet postać Riktusa w 2015, a w 2024 Ryjusa, grana przez Nathana Jonesa, w najnowszej wersji jakby skarlała. Właśnie... w "Furioza: saga Mad Max" brak wyrazistych postaci, a sam Dementus wszystkiego unieść nie zdoła, to nie Atlas.

Konkludując. Film napewno nie znudzi i jeśli tylko przestać porównywać go do najlepszego Mad Maxa z serii, to jest to całkiem udane dzieło, warte uwagi, ale wymagające specyficznego podejścia. Takiego jakie ma niestety większość pop-widzów. Należy przestać się zastanawiać, śledzić sens, doszukiwać treści w opowieści, a w zamian poświęcić swoją uważność jedynie na utrzymanie otwartych oczu.

Wychodzi na to, że George Miller i tym razem nie może odejść na emeryturę, nie w taki sposób.

Komentarze