"Gliniarz z Beverly Hills: Axel F"
Który starszy pan nie oglądał kiedyś na VHSie "Gliniarza z Beverly Hills" z 1984 roku! To było tak dawno, że już prawie o tym zapomniałem. Ale wystarczyła chwila, aby sobie przypomnieć, przenieść się w czasie do tamtych czasów, pierwszych kolorowych telewizorów z Zachodu, z małymi monogłośniczkami, brzęczącymi coś niewyraźnie, bo kaseta VHS była zbyt zużyta. To co pokazywał wypukły ekran przypominało sałatkę owocową, śródziemnomorską. A na koniec trzeba było przewinąć kasetę do początku, by nie zapłacić kary.
Codzień rodzą się nowi ludzie, chociaż już nie w takim tempie jak kiedyś. Każdy będzie miał swoje wspomnienia z dzieciństwa. Ci którzy pamiętają 23-letniego Eddiego Murphy w roli detektywa Axela Foleya, w filmie "Gliniarz z Beverly Hills", powoli tracą na znaczeniu i zaczną niedługo znikać. Ale póki co można na jeden wieczór przenieść się w czasie do 'tamtych' lat, wrzucając na wielki, płaski ekran film z tego roku "Gliniarz z Beverly Hills: Axel F".
Przypuszczam, że twórcom tego nowego wydania przygód sympatycznego detektywa z chicagowskiej policji kryminalnej, przyświecała właśnie taka idea, aby zapukać do drzwi ludzi z tamtych lat i dać im sposobność do beztroskiej rozrywki. Nie chcieli robić nic na nowo, szukać straconego już czasu, pastwić się nad przemijaniem młodości i wigoru tych, którzy kiedyś byli młodzi, odnajdywać naukę płynącą z doświadczenia i powagi ze stetryczenia. Zrobili ten sam film od nowa, z tymi samymi aktorami, póki jeszcze większość z nich żyje. Nie wymyślili nowej historii, ale skopiowali tą z 1984, przypuszczam że nawet plenery są te same... przynajmniej takie odniosłem wrażenie. Aby wstrzelić się dokładnie w nasze wspomnienia użyli gradientu kolorystycznego jak z lat '80-tych, jakby kręcili na taśmie Kodaka. Może nawet wyciągnęli kurtkę Eddiego z muzeum, chyba jednak dał radę się w nią wcisnąć.
Ogromny plus dla Murphiego za to, że po równo 40 latach nie zdziadział. Ciągle jest tym beztroskim optymistą, pełnym absurdalnego humoru, wewnętrznej radości, którego, jak tego oczekujemy, szczęście nie opuszcza ani na chwilę. Facet nie wygląda na swoje ponad 60 lat, wszedł w rolę z młodości jakby grał ją na codzień, w domu. Film ma nieco niechlujny montaż, przydałoby się kilka scen nakręcić bardziej starannie, z dbałością o drugi plan. Napisać nieco lepsze dialogi. Porzucić nazbyt stawiający do pionu, amerykański dydaktyzm rodzinny. Może też wybrać lepszą aktorkę do roli córki Axela Foley, bo Taylour Paige jest gorsza od byle kogo wziętego z chodnika bulwaru Zachodzącego Słońca.
Ale może tak jak jest, zrobione na kolanie, jest też dobrze. Bo chodzi tu bardziej o dobrą zabawę, prostą rozrywkę i żart. Twórcy wiedzą, że widzowie wiedzą, że to jest tylko nowa kopia, bez głębi, artyzmu i nieoczekiwanej pointy. Dają nam to czego chcemy, bo przecież każdy chce zobaczyć czy Taggart jeszcze żyje, czy Rosewood nadal jest gówniarzem, a Serge gejem. Ma być trochę demolki w starym stylu, minimum suspensu i łatwa do przejrzenia zagadka kryminalna.
Są też nowe elementy. Na przykład w postaci 'złego', w tej roli Kevin Bacon, etatowy 'czarny charakter' w Hollywoodzie. Całkiem zręcznie sobie poradził, tak z taksówkarską rutyną. Axel nie kryje się ze swoim wiekiem, czasami dostaje zadyszki, są momenty kiedy brakuje mu 'bajeru' i jest zmęczony, a sceny z bieganiem po schodach są skrócone jedynie do pierwszych dwóch kroków. Nikt tu nie ukrywa, że minęło 40 lat. Przecież jedno się nie zmieniło, zawsze ktoś popełnia jakąś zbrodnię, którą nieugięty, błyskotliwy, twardy stróż prawa, bez trudu wykryje.
Dłuższe wprowadzenie z mroźnych ulic Chicago, przywraca wiarę w 'starą' Amerykę, tą którą przecież każdy zna ze starych filmów. Człowiek się uspokaja, bo widzi, że nic się nie zmieniło, wszystko jest po staremu, dobrze. Widz z Europy potrzebuje wierzyć w taką Amerykę, z filmów. Potrzebujemy mieć pewność, że są rzeczy w życiu które się nie zmieniają i nie schodzą na psy, a najlepiej jeśli to będzie wizerunek kultury, którą każdy na tej planecie kupuje jak bocian żaby. Wiara jest silniejsza niż rzeczywistość.
Przypuszczam, że lepiej się bawiłem oglądając nowego "Gliniarza z Beverly Hills", niż wtedy, kiedy próbowałem dostrzec cokolwiek na ekranie starego telewizora, kilkadziesiąt lat temu. Być może, wtedy traktowałem ten film zbyt poważnie, a to przecież tylko zabawa.
Komentarze
Prześlij komentarz