"Blask"
Spodziewałem się czegoś więcej po "Blasku" z 1996. Trafiłem na ten film z polecenia, z powodu polskiego "Sonata" z 2021. To właściwie odmienne opowieści, ale łączy je utalentowany, młody człowiek, który walczy o coś, co zwykłym ludziom przychodzi całkiem naturalnie. To historie wydobywania się na światło dzienne, małego, aczkolwiek znaczącego motylka, z kokonu obrzydliwej poczwary.
Tak jak w "Sonata", Bartosz Blaschke postawił na całkiem przekonujący realizm, tak w "Blask", Scott Hicks zdecydował się wymalować portret Davida Helfgotta w emocjonalnych, ckliwych barwach, odsuwając nieco na bok dręczącą cynizmem, brudną rzeczywistość. W ten sposób powstał film laurka, piękny obraz. Potrafi przekazać nawet sporo treści, ale robi to, moim zdaniem, w nieprzekonujący sposób. W ten sposób, w głowie widza, rodzą się wyświechtane banały, łatwe skojarzenia i efektowne, słodkie truizmy, zamiast bogatych refleksji i subtelnej pointy.
Powodem jest właśnie, typowe dla zachodniego kina lat '90-tych, wycięcie wszelkich znamion realności historii. Fabuła jest zbyt oderwana od życia jakie każdy widz zna z codzienności. Podświadomie tracimy kontakt z opowieścią, wydaje się bardziej bajką, niż czymś co może nas bezpośrednio dotyczyć. W ten sposób oddala się od widza i traci na wiarygodności przekazu.
Za odrealnieniem opowieści nadąża mdła tonacja kolorystyczna i montaż, aktorzy nie starają się być prawdziwi w wyrazie. Odgrywają sceny, jedna po drugiej, ale nie budują przekazu postaci, całokształtu wnętrza. Skupiają się na emocjach lokalnych, sytuacyjnych. Często to prowadzi do zafałszowania charakteru postaci. Tak właśnie David Helfgott stał się nierówny, w odbiorze nieprawdziwy.
Gra go trzech aktorów, w zależności od wieku. Młodego Davida pokazuje nam całkiem autentycznie Alex Rafalowicz. Urodził się w Australii, miał 11 lat w czasie produkcji "Blasku". Jednak największy ciężar opowieści spadł na barki 'średniego' Davida, w tej roli Noah Taylor, również Australijczyk, miał 27 lat. To on właśnie zbudował Davida Helfgotta w głowach widzów. Sympatycznego postrzeleńca z zachwianym poczuciem tożsamości, niekontrolowaną sferą emocji, których erupcje mocno umotywowano traumą okresu dziecięcego. Dzięki kolejnym zbiegom okoliczności, których widz się spodziewa, wszak inaczej filmu by nie było, aspiruje od rzetelnego wykonawcy prostych dzieł Chopina, do frenetycznego misterium Rachmaninowa. I tu przeskakujemy do postaci 'starego' Davida, w tej roli awangardowy jak zawsze Geoffrey Rush, wtedy miał 45 lat. Geoffrey stworzył postać Davida na nowo. My widzowie, mamy się jedynie domyślać, że to wszystko spowodowała zapaść umysłowa Davida na scenie, w Londynie. Ale to kolejny, słabo umotywowany paradoks jaki reżyser nieumiejętnie próbuje przemycić w fabule.
Opowieść o 'starym' Davidzie to zupełnie inny film. Już za dużo wiemy, zbyt dokładnie poznaliśmy Davida wcześniej, aby dać się na nowo uwieść tej historii. Albo... potraktujemy to jak kolejny mit na sprzedaż. Geoffrey przenosi też film w inny wymiar, bardziej artystyczny, wystylizowany, barokowy w emocjonalizmie. To nie koresponduje z pierwszą połową "Blasku".
Tą nierówność opowieści, słabą wiarygodność z powodu odległego realizmu sytuacji, niejako równoważą postacie drugo i trzecioplanowe. Armin Mueller-Stahl pochodzący z NRD, szamoce się w klatce ojca Davida. Ma za zadanie wywołać sprzeczne emocje, sprzedać obraz kochającego ojca, który nie potrafi oddzielić siebie i swoich marzeń od syna i jego drogi wiodącej na sam szczyt. Paradoksalnie Arminowi udaje się to trudne zadanie i dlatego stanowi przeciwwagę dla nierealności historii w jakiej uczestniczy.
Drugą postacią, jakby drugim ojcem, o całkiem podobnych cechach, ale okiełznanych intelektem, jest Cecil Parkes, w tej roli 92-dwuletni John Gielgud. To niezwykła postać dla angielskiego kina. Finezji warsztatu może mu pozazdrościć nawet Anthony Hopkins. Gielgud na krótko gości na ekranie, ale potrafi wiele zdziałać. Osadza w realu etap życia Davida na emigracji, w szkole, w czasie zdobywania umiejętności wyrażenia tego co ma w sobie. Każdy artysta odczuwa to wewnętrzne ciśnienie, parcie na pokazanie światu czegoś co może być niezapomnianym kamieniem milowym w kulturze naszej cywilizacji. Wielu nie jest dane znalezienie sposobu, umiejętności wyartykułowania tego piękna, a ci którym się udaje, są nazywani utalentowanymi. David pod okiem profesora Parkesa nabywa dzięki jego wskazówkom zręczności w używaniu fortepianu, odnajduje drogę do swych możliwości i osiąga swój cel. Ale właśnie etap londyński życia Davida i John Gielgud sprowadzają nieco na ziemię opowieść o wybitnym pianiście. To tylko działa na plus dla tego filmu.
Jednakowoż po całej projekcji pozostałem z pewnym niedosytem treści. Poczułem się jakbym ślizgał się po gładkiej, przyjemnej powierzchni zasłaniającej coś ważnego, prawdziwego Davida Helfgotta. Zwłaszcza ostatnia scena na cmentarzu zamyka klamrą tą historię, kiedy David mówi nad grobem ojca - właściwie to nic nie czuję.
Komentarze
Prześlij komentarz