"Księga luster"
"Księga luster" w oryginale "Sleeping dogs" z 2024 to nie jest nowy pomysł, ale ciekawa historia. Osią filmu jest postać emerytowanego policjanta, w tej roli już mocno przygasły w ekspresji Russell Crowe. Dręczony chorobą, pustką i samotnością, zaczyna życie w każdy dzień od nowa, bo nie pamięta dni poprzednich. Powodowany mglistymi wspomnieniami dawnego życia, trochę mimowolnie wpada w koleiny śledztwa, jakie już kiedyś prowadził. Nowatorska terapia z każdym kolejnym dniem odsuwa zasłonę niepamięci. Emocje i leki stopniowo zawracają Roya Freemana do żywej normalności.
To jest film na raz. Fabuła wciąga bo oparto ją na zagadce, a rozwiązanie jej, stanowi zakończenie opowieści. Nagle w przebłysku jednej informacji, razem z Royem odkrywamy prawdę i w tym samym momencie odkrywamy niedociągnięcia fabuły filmu. Trudno przez tak długi czas trzymać widzów w niepewności, dlatego reżyser (Adam Cooper) godzi się na pewne zafałszowania kolejności zdarzeń, sztuczne udramatyzowanie epizodów, niekonsekwencje logiki postępowania drugoplanowych postaci. Miesza czas akcji, żongluje epizodami, aby wprowadzić nieco szumu i ukryć wady scenariusza.
Pomimo tych braków film potrafi przykuć uwagę, charyzma Crowe, nawet przy jego przyciężkiej grze, daje efekty. Nigdy nie był lotny w przekazywaniu treści, wabił widzów swą tajemniczością, skrywanymi emocjami. Wyczuwaliśmy ten wulkan drzemiący za piękną twarzą pokerzysty i tym niewypowiedzianym, nieukazanym zjednywał sobie serca widzów. Minimalizm ekspresji młodego człowieka czas zmienił w ociężałą wyrazistość starca. Już nie potrafi intrygować tajemniczością skrywanych emocji i wielkości. Jak w filmie, zakończenie przyniosło rozwiązanie. Fasada opadła i okazała iluzję.
Opowieść została tak skonstruowana, aby skupiać uwagę na postaci centralnej, to prawie monodram. Russell Crowe jest osią "Księgi luster" i mógł ten film unieść pod niebiosa, gdyby potrafił, a do tego należało odkryć nowe środki wyrazu, zastosować nowy warsztat aktorski, bo ten z czasów młodego Crowe już nie działa.
Film przejął od głównego aktora drętwotę, wycofanie, brak esencji treści. Kreuje płaskie, chwilowe emocje, budowane, jak humor sytuacyjny, na trywialnych zabiegach. No tak... gdyby Hopkins zajął miejsce Crowe, to powstałoby kolejne arcydzieło z gatunku tych mrocznych thrillerów kryminalnych. Może lepszy od "Słabego punktu" z 2007. Ale sir Anthony nie może robić wszystkiego, już pokazał jak zmieniać swój warsztat i dostosowywać się do zupełnie nowych ról, ale przecież nie będzie żył wiecznie.
Komentarze
Prześlij komentarz