"Le Mnas"

 

Po latach wróciłem do filmu "Le Mans" z 1971, który powstał w dużej mierze dzięki Steve McQueenowi. Aktor znany był z pasji do motoryzacji, do ścigania się różnymi wehikułami. Dziś, z perspektywy czasu, często oceniamy jego wyczyny za brawurowe, zapominamy że wtedy jeszcze obowiązywała zasada - nie życie w życiu jest najważniejsze. Mimo to, namiętność do szybkości Steve McQueena, stała się nieodłącznym elementem jego wizerunku. Zresztą nie tylko jego, bo także Jamesa Garnera, scenicznego i wyścigowego rywala Steve.
Obaj panowie uczestniczyli w produkcjach filmowych na temat wyścigów. Garner z Yves Montandem, w 1966 pracowali przy bardzo udanym projekcie "Grand Prix". McQueen w 1970 rozpoczął swój niemal autorski projekt "Le Mans". Powstał film w charakterze paradokumentu, przyciągający jedynie fanów motoryzacji, co spowodowało że koszty przerosły przychód.
Praca przy tym obrazie zjadła Steve dużo nerwów i funduszy. Od początku wszystko szło jak po grudzie. Zatrudniony reżyser, utytułowany John Sturges, definitywnie zrezygnował z tej roli, z powodu zatargu z firmą zewnętrzną, którą Steve znalazł, aby podreperować fundusze. Podobno miał powiedzieć - jestem za stary i za bogaty, aby... Znaleziono na jego miejsce reżysera telewizyjnego, Lee H. Katzina, który później zasłynął z wielu kultowych seriali, jak "Policjanci z Miami", czy "MacGayver".
Steve nie szło również ze scenarzystą, Alanem Trustmanem, z którym pracował dwa lata wcześniej przy "Bulit". Pokłócili się, trzeba było znaleźć kogoś na zastępstwo. W pewnym momencie zaczęło brakować pieniędzy, firma dokładająca się do projektu grymasiła. Steve dzielił swój czas na pracę, nad innym filmem. Zaczęto rozważać pomysł, aby go wymienić jako aktora pierwszoplanowego na Roberta Redforda.
O wszystkich tych perypetiach, wiele lat później, w 2015, nakręcono dokument, obrazujący w jakich bólach rodził się "Le Mans" (1971). Oprócz problemów przy produkcji, pokazuje on jak wielką pracę należało wykonać, aby zrealizować materiał filmowy podczas rzeczywistego wyścigu 24h Le Mans, w 1970. Większość ujęć kręcono na żywo, podczas trwania zawodów. Uczestniczyło w nich parę samochodów z przymocowanymi kamerami, tylko po to aby uchwycić realizm sytuacji. Jeden z nich miał wypadek, kierowca doznał poważnego uszczerbku na zdrowiu. Inni, jak chociażby Jacky Ickx, uczestniczyli mimowolnie, a często z ochotą, przy kręceniu scen akcji. Oczywiście Steve McQueen także wówczas jechał za kierownicą Porsche. Niewiele scen nakręcono po zakończeniu 24h Le Mans 1970, scen rozprowadzających, kontrujących monodram szybkości na torze.
Ostatnim kłopotem do rozwiązania okazała się odmowa Enzo Ferrariego, by udostępnić samochody do kręcenia materiału na torze. Uzasadnił to z całym, włoskim emocjonalizmem, z jakiego był znany - skoro Porsche w tym filmie wygrywa, to dlaczego mam się w to angażować.
A właśnie samochody, które wówczas, ponad 50 lat temu, powoli przestawały przypominać to co z samochodem się kojarzy, są najważniejszymi aktorami tego filmu. Aktorzy, nawet McQueen słabo się zaprezentowali, ale i nie mieli zbyt dużej przestrzeni do wykorzystania. Musieli konkurować i ostatecznie przegrali z walkę o pierwszeństwo z samochodami.
Film z czysto fabularnej strony jest dość nieudany. Nie ma w nim tej krwistej opowieści jak we wspomnianym "Grand Prix" (1966), ani wciągającej akcji z treścią jak w "Wyścig" (2013), ani też porywającej historii jak w "Le Mans '66" (2019). Jak wspomniałem, film Steve McQueena wygląda raczej na paradokument, ale nawet w tej kategorii, brak tu emocji. Taki dokument "Jazda na krawędzi" (2011) o wyścigach motocyklowych na wyspie Man, potrafi trzymać w napięciu, budować przekaz nie tylko prawdziwy, ale i głęboki. W "Le Mans" (1971) dopiero pod koniec mamy ledwie zarysowane emocje, a wzruszenie to już sami widzowie muszą z siebie wydobyć, delikatnie popchnięci przez powłóczyste spojrzenia, jak z marnego serialu, Steve i Elgi Andersen.
Budowanie scen mających inicjować oglądających do poszukiwań we własnym wnętrzu jest ze wszech miar godne pochwały, to właśnie tworzy wielkie kino, kiedy film toczy się w głowie widza, a nie jedynie na ekranie. Jednakże w "Le Mans" (1971) ascetyczna fabuła nie pobudza wyobraźni, słabo buduje wizję opowieści. To jest film o bezdusznych maszynach, nie udający nic więcej, nie próbujący namówić widza na personifikowanie bolidu wyścigowego, który ze swej natury przestaje już wabić zmysły nawet miłośnika motoryzacji. Powoli, rok za rokiem kolejnych wyścigów, przeistacza się w bezkształtną maszynę do szybkiej jazdy, zatraca cechy nadające mu charakter pojazdu jaki każdy facet chciałby dosiąść.
Więc co pozostaje w "Le Mans" (1971), co by mogło przyciągnąć widza? Ja za pierwszym seansem, lata temu, nie zakwalifikowałem go do zapisania na dysku, aby wrócić doń ponownie i po raz kolejny. Wczoraj jednak zmieniłem zdanie. Ten film potrafi jednak zaistnieć w pamięci i zbudować po jakimś czasie chęć do następnego obejrzenia. To nad czym tak wiele się głowiło specjalistów i techników od kamer i zdjęć, to co wymagało tak wiele wysiłku, funduszy i stworzyło mnóstwo sytuacji niebezpiecznych, również wypadków, to są właśnie ujęcia wspaniałe, realistyczne, piękne w czystym wyrazie prawdy o tym sporcie, jakich dziś już nie da się zrobić bez CGI. Dzięki nim można na chwilę przenieść się na tor Le Mans, poczuć to ciałem, a nie duchem, czy rozumem. To jak relacja z wyścigu, jakie dawniej oglądałem w telewizji DSF, ale bardziej przyjazna do oglądania, wyreżyserowana, ale nie udawana i wciąż naturalna.
Ja lubię przenosić się w dawny wymiar czasu, realizmu jaki panował wówczas w relacjach międzyludzkich, w obyczajach, w całym życiu człowieka. Cywilizacja powoli obudowuje je normami, zakazami i nakazami, warstwą coraz grubszej, emocjonalnie wygłuszającej obyczajowości, wrażenia są coraz bardziej płaskie. Być może dlatego wielu angażuje się w sporty extremalne, dla odreagowania.
To trochę jak z samochodami, z rozmysłem nie używam słowa 'auto', bo "Le Mans" (1971) jest o samochodach, a nie o autkach dla dzieci. A więc to jest trochę jak z samochodami. Wówczas kierowca siedzący w ich wnętrzu był bliżej maszyny, dziś oddziela go odeń automatyka. W życiu jest podobnie. Kiedyś człowiek musiał, czy tego chciał czy nie, zderzać się z realiami codzienności na wielu płaszczyznach w sposób bezpośredni. Dziś amortyzuje mu to konglomerat przepisów i barier, mających budować bezpieczeństwo i komfort, ale kosztem jest poczucie swobody, niezależności i właśnie pełnokrwisty realizm życia. Na szczęście można jeszcze uciec w dawne filmy, póki co nie zakazane z powodu niepoprawności.

Komentarze