"Rojst"
Serial „Rojst” ma już trzy sezony, ja obejrzałem pierwszy (2018) i na razie mi wystarczy. Taka polska próba zmontowania w rozciągnięty do bólu serial, chandlerowskiej opowieści w stylu noir. Gdyby wycisnąć tą gąbkę, wyrzucić zbędne dłużyzny, dać sobie spokój z przetrzymywaniem aktorów na ujęciach mających budować sztuczny dramatyzm, doliczaniem każdej sekundy na ich spóźnionych reakcjach, które dodatkowo potęgowały i tak marną komunikację między postaciami, gdyby nie robić z tego serialu, tylko normalny film fabularny, to moim zdaniem opowieść by zyskała.
Można by jeszcze napisać lepsze dialogi. Skoro miał być ciężki miąższ niedopowiedzeń i zagadek, skoro miało być szorstko i po męsku, z bezustannie zapalanym papierosem, a Wanycz miał być jak polski Marlowe, to dialogi powinny błyszczeć, mieć podwójne, a nawet potrójne dno. A tak podkreślają skołtunienie małomiasteczkowej komuny. Ledwie brzmią, raczej brzęczą podszyte strachem, rezygnacją i skrywanymi, silnymi emocjami.
Wszystkie postacie ustawiono na wysokim C emocjonalizmu. Nadano im powierzchowność skundlonego realizmu upadającej epoki komunizmu i napompowano wybuchowym sentymentalizmem, impulsywnymi uczuciami. Taka właśnie stała się ta opowieść, grająca na skrajnościach. Odbijamy się od depresyjnego upadku, zamknięcia i ucieczki, a lądujemy w erupcji idealizmu, nieopanowanego pożądania prawdy i sprawiedliwości. Brak środka, brak wypełnienia, tła dla tych scen emocjonalnej akcji, brak naturalnego łącznika, prozy codziennego życia.
Ramy serialowe pozwalały na ładowanie w fabułę tonizujących emocje scen zwykłego życia, ale twórcy zdecydowali się wsadzić w to miejsce dłużyzny najazdów kamerą na twarze aktorów, dające pozór tego jak wiele dzieje się w ich głowach, a jak mało jest wypowiedziane. Takie lustro epoki, w której zakładano upudrowaną maskę na każdy wrzący od sprzeczności, niesprawiedliwości i kłamstw wrzód na dupie kwitnącej Polski Ludowej. Nic nie można powiedzieć, nic nie można zrobić, prawda ma miejsce jedynie w ludzkiej wyobraźni, jest domyślna i dla każdego dostępna. Widz też sam musi pojąć i połączyć wszystkie, w nadmiarze rozpoczęte wątki.
Akurat właśnie pod względem konstrukcji fabuły "Rojst" jest całkiem udanym dziełem. W pomyśle na tą opowieść tkwi wiele możliwości. Opisanie uwertury zwykłego morderstwa uknutego z namiętności, nienawiści i potrzeby wolności, na wielowątkowym tle przeplatających się linii życia ludzi nie mających ze sobą nic wspólnego, daje sposobność do utkania gęstej fabuły, z wieloma postaciami, których losy same w sobie budują osobne opowieści. Coś co właśnie nadaje się na treściwy serial. Ale twórcy zdecydowali się to opowiedzieć w stylu filmu akcji, polskiego kryminału, grać na silnych emocjach, zderzając gwałtownie postacie wywoływać silne wrażenia i jakby z braku możliwości budowania szerszego kontekstu, próbowali przyciągnąć tajemniczością, mrokiem za którym widz ma sobie dopowiedzieć resztę. Zabieg udał się w sferze budowania atmosfery za pomocą bardzo dobrych ujęć, zdjęć, lokacji i kolorystyki. Dużo gorzej wypadł montaż, ale dlatego, że starano się z niego wycisnąć dłużyzny, typowy, serialowy wypełniacz.
Dobrano całkiem dobrą obsadę, zatrudniono starsze pokolenie, nieco zapomnianych aktorów, którzy już dawno wypracowali swój, osobisty warsztat i pasowali do tej opowieści jak ulał. Miałem wrażenie, że nawet nieco skrojono fabułę pod możliwości takiego Wardejna, Gabrielę Muskałę, Grzegorza Warchoła, ale także utytułowanych i doskonale znanych Seweryna i Fronczewskiego. W tych chwilach, w których się pojawiają, opowieść przeskakuje na bardziej naturalne, mniej sztucznie zbudowane tory.
Andrzej Seweryn wspaniale wcielił się w rolę dziennikarza śledczego, Witka Wanycza. Zbudował wokół postaci atmosferę wiarygodnego przekazu, potrafił dotrzeć do widza pozawerbalnie, pomimo kiepskich dialogów jakie mu przeznaczono i bardzo wąsko opisanego charakteru bohatera. Pomogły mu jego doskonałe umiejętności gry teatralnej, gry ciałem. Te drobne rzeczy, których zwykle nie jesteśmy świadomi podczas rozmowy z ludźmi, ale one docierają do naszego mózgu i budują odbiór interlokutora w naszej wyobraźni. Grać tak, to w pełni identyfikować się w umyśle z postacią. Udało mu się równo, przez wszystkie odcinki utrzymać poziom przekazu, wyszło mu to zdecydowanie lepiej niż w serialu "Królowa" (2022).
Nieco odmiennie wypada młode pokolenie aktorów. Wątek licealistów realizuje się melodramatycznie, pomimo że starano się go opisać realizmem nadto wybiegającym w przyszłość. Tutaj także nie powstrzymano się od przesady, także ustawiono postacie zerojedynkowo, co ponownie przeniosło tą podopowieść w przestrzeń odrealnioną i mało wiarygodną. Młodzież miała naśladować starych. Skopiowano charakter postaci z wątku domowego życia Zarzyckich. Mężczyzna, zaślepiony bojownik o wyższe wartości, zagubiony w rzeczywistości i kobieta szukająca jedynie spokoju i bezpieczeństwa, zagubiona w swym wnętrzu. W przypadku Zofii Wichłacz przesadzono i przesłodzono to ciastko, wypadła zbyt nienaturalnie. Ale za to Magdalena Walach świetnie sobie poradziła mimo bzdurnie napisanych dla niej paru scen.
Osobnym tematem jest Dawid Ogrodnik. Rośnie z niego na prawdę bardzo dobry aktor. W "Rojst" świetnie sobie poradził, nawet pomimo miejscami odpychająco napisanych dialogów i scen. Ten aktor potrafiłby bardziej wiarygodnie przedstawić postać młodego dziennikarza kochającego swój zawód za misję mówienia innym prawdy, gdyby dano mu możliwość zaistnienia w kilku bardziej naturalnych scenach, opisujących Zarzyckiego jako człowieka, dającego widzom sposobność poznania osoby, a nie tylko walczącego bohatera. Mimo to przedstawił się nam dość naturalnie, schowany za wielkimi okularami, nie ukrywający, że mu nie pasują i źle się z nimi czuje. Ale te niezgrabne ruchy, nieśmiałe spojrzenia, dodały mu wiarygodności.
Serial zbudowano z takich dość luźno powiązanych ze sobą dygresji na wiele tematów wynikających z dzisiejszego myślenia o czasach komunizmu w Polsce. To wygląda trochę tak jakbyśmy oglądali bukiet kwiatów i krok po kroku docierali wzrokiem do miejsca w którym wszystkie łodyżki są powiązane ze sobą ozdobną wstążką, trywialną prawdą o wielkich sprawach. Zmęczyło mnie oglądanie pięciu odcinków, pierwszego sezonu. Ale muszę przyznać, że każdy kolejny odcinek przyciągał ciągle nieujawnioną i nie do odgadnięcia tajemnicą. Fabuła kryminalna jest na raz, nie przyciągnie za kolejnym oglądaniem, to na pewno nie jest sztuka miary "Wielkiego snu" (1946).
Komentarze
Prześlij komentarz