"Wielka woda"

 

Serial "Wielka woda" (2022) w reżyserii Jana Holoubka przyciągnął mnie tematyką, która w ostatnich miesiącach ponownie stała się nośna medialnie. Już po obejrzeniu wszystkich odcinków, poczytałem sobie jak bardzo fabuła jest bliska faktom i okazała się dość bliska. Reżyser twierdzi jednak, że zrobił film o ludziach, a powódź we Wrocławiu stała się tylko tłem dramatycznych perypetii kilkorga ludzi. Tłem, które jest jednym z bohaterów tej opowieści i chyba jednak czymś więcej niż tylko okolicznościami silnie wpływającymi na fabułę.

Większość środków i pracy poświęcono na wybudowanie lokacji do kręcenia tego serialu, zaadaptowanie historycznych nagrań, urealnieniu okoliczności powodzi w wielkim mieście. To nie było łatwe, ale w pełni się udało. Widz nie odnosi wrażenia, że tak ' po serialowemu' jest traktowany nie na serio, że tło akcji jest zbudowane ad-hoc, niechlujnie. Wręcz przeciwnie, zadbano o szczegóły, nawet nie ma się czego przyczepiać jeśli chodzi o wątek motoryzacyjny. To właśnie dbałość o lokacje kręconych scen stworzyła atmosferę Polski z lat '90-tych. Ja akurat jeszcze ją dość dobrze pamiętam. Z grą aktorów już było trochę inaczej.

Aktorzy starali się grać tak jak w nowoczesnym filmie, filmie amerykańskim, taki bowiem styl obrali sobie twórcy Netflixowej produkcji. Zaplanowano dla nich bardzo emocjonalne sceny, chociaż w niezbyt emocjonujących okolicznościach. Próżno szukać w fabule powodów takiej charakterystyki postaci. Niekończących się erupcji napięcia głównej bohaterki, pani hydrolog Jaśminy Tremer (w tej roli Agnieszka Żulewska), w pewnym momencie otumanienia psychicznego pana wice wojewody Jakuba Marczaka (w tej roli Tomasz Schuchardt), infantylnej beztroski zderzonej z przenikliwością umysłu dorosłego, jego córki Klary (w tej roli Blanka Kot), nieumotywowanego fabułą odrealnienia emocjonalnego matki pani hydrolog Leny Tremer (w tej roli Anna Dymna). Przez wszystkie odcinki męczyły mnie te stany psychiczne niedopracowanych, teatralnie przerysowanych, płytkich postaci.

Fabuła ma zachęcać widza do samodzielnego odkrywania tajemnic rodu Tremer, do budowania pobocznych wątków z przeszłości we własnej wyobraźni. Nic nie jest dopowiedziane, jednoznacznie określone, sami mamy odkryć prawdę. Na tych naszych domysłach budowane są kolejne życiowe przygody bohaterów, stawiany cały przekaz treści fabuły. Oczywiście takie zabiegi są stosowane w filmach, ale w tym wypadku tajemniczość jest zbyt pogmatwana, a widz słabo motywowany formą opowieści do samodzielnego odkrywania zagadek przeszłości niezrównoważonej pani hydrolog, która dopiero pod koniec filmu, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zmienia się w zupełnie normalną osobę, pozbawioną chwiejnej psychiki, męskiego wizerunku i nawet dramatycznego makijażu. Być może to ma także artystycznie symbolizować odeszłą w przeszłość powódź, strach przed wielką wodą, fatalne nieskoordynowane działania władzy, poczucie upadku i chaosu. Narodziło się nowe życie, a nawet rzeczywiście, zwiastuje się nadejście rychłych narodzin.

Scenarzyści Kasper Bojan i Kinga Krzemińska wprowadzili do opowieści dość niespodziewane i zarazem niezwykłe sceny, pojawiające się już na samym początku. Jak chociażby seks państwa hydrologów., bardzo długie dialogi w obcych językach, czy sceny humorystyczne, mające chyba rozładowywać napięcie spowodowane wyczekiwaniem tej wielkiej wody. Jednakowoż wyczekiwanie nie jest nudne. Film wciąga w akcję, chce się włączyć kolejny odcinek serialu, widz oczekuje rozwiązania wszystkich wątków i wielkiego finału. Ale jest prowadzony przez ten czas oczekiwania na wodę, jej nadejście i odchodzenie, w sposób dość nieudolny. Pani hydrolog szamoce się sama ze sobą, ciągle wyjeżdża, ale wyjechać z Wrocławia nie potrafi, w końcu nie może. Tak po hollywoodzku ma coś do rozwiązania w tym mieście, przeszłość do rozliczenia, niedokończone życie, które przerwała jej ucieczka. W tym miejscu muszę zgodzić się z reżyserem, że to opowieść o przemianie człowieka, o przejściu do nowego etapu. I to jest bardzo nośna konstrukcja opowieści, stosowana w najlepszych dziełach.

Te wędrówki pani Jaśminy po oczekującym wielkiej wody Wrocławiu, w końcu do niej się przygotowującym, sporadyczne wyjazdy na walczącą o swoje domy wieś podwrocławską, ostatecznie somnambuliczne wręcz spacery po dachach kamienic, wszystko to ma nanizać opowieść na jedną, przygodową oś akcji. I to nawet aż tak bardzo nie przeszkadza swoją wymuszoną sztucznością. Te nieudolne zabiegi docierają do widza dopiero po projekcji. Bo film jest dość dobrze wyreżyserowany, potrafi trzymać w napięciu, nawet mimo kilku nieudanych scen, jakby zrealizowanych rozmyślnie w stylu reportażu, dokumentu. Mam na myśli chociażby scenę walki ludzi ze wsi z policją i wojskowymi helikopterami, albo kolejne kłótnie polityków z fachowcami od wody, czy akcje ratownicze na wodzie.

W tej opowieści pojawia się kilka ciekawych smaczków, takich z życia wziętych, ale istniejących w nieoficjalnym obiegu prawdy o życiu w Polsce. Jak chociażby wiara człowieka ze wsi, że skoro Niemcy budowali domy na terenach zalewowych, to znaczy że woda ich nie zaleje. Wiara w niemiecką cywilizację, w jej wyższość nad polską myślą organizacyjną, ciągle w polskiej mentalności pozostaje silna. Z drugiej strony przywiązanie 'nowych' ludzi do poniemieckich domów. Nowych, bo tych którzy przyszli po tym jak Niemców z tych domów wyrzucono z nakazu ówczesnych, wielkich polityków. Albo egoizm tłumu, który walczy o swój dobytek, wpasowujący się w odwieczny antagonizm ludzi ze wsi, z ludźmi z miasta. Antagonizm i wzajemne niezrozumienie, oddzielenie, a więc nie poczuwanie się do społecznej jedności pod jednym godłem znowu w koronie. Ale także organiczny wręcz brak wiary w struktury państwowe, nawet nie w polityków, którzy byli w latach '90-tych czymś nowym, ale właśnie w instytucje mające sprawować kontrolę i opiekę nad społeczeństwem. Można powiedzieć, że wynieśliśmy ten brak zaufania z czasów komunizmu, ale on ciągle nam towarzyszy, każdy go nosi w sobie, jest nieoficjalny, ale oczywisty. Trudno nam uwierzyć, że gdzieś tam w lepszych krajach, obywatel ma zaufanie do państwa, a władza do obywatela. Jest wiele takich wątków, można powiedzieć filozoficznych, jakie zostają chyba mimowolnie poruszone w tym serialu. Każdy może być dobrym punktem wyjścia do refleksji po projekcji.

Wracając do bohatera zbiorowego, czyli tła głównego wątku opowieści. Tworzy go cała zgraja dość dobrych aktorów, którzy zostali zwolnieni z przymusu od amerykańskiego stylu gry. Wspaniale budują realistyczne, drugie plany wielu scen. To im można zawdzięczać wiarygodność przekazu wielu aktów, oni ratują nieco sztuczny wizerunek głównych bohaterów. Podobną rolę gra humor sytuacyjny i dialogowy. Dociekania prawdy o przeszłości pani hydrolog, jakie widz musi uskuteczniać na własną rękę, niezrozumienie wątków na tych tajemnicach budowanych, miękko lądują w realizmie lat '90-tych, w dość wiernie zbudowanej wizji życia codziennego zwykłych ludzi.

Jest jeszcze inny bohater - wielka woda. Z niedowierzaniem wyczekiwany, ze strachem przyjęty, z ulgą pożegnany. To ciekawe jak silnie buduje on napięcie, które w końcu trzyma widza przy telewizorze przez wszystkie odcinki serialu. Beznamiętnie, spokojnie, bezgłośnie jak wielki zwierz, zmusza bohaterów do działań, a one z kolei pokazują ich wnętrze. Bo przez to jak potrafimy zachować się w sytuacjach wielkiego stresu, przekazujemy innym prawdę o sobie. W tej sytuacji wychodzi też prawda o Władzy. Reprezentują ją wówczas, w latach '90-tych, nieudolni ludzie. Ludzie którzy nie powinni jej sprawować. Wielka woda obnaża całą amatorszczyznę ówczesnych polityków i fachowców, których obowiązkiem jest dbać o bezpieczeństwo obywateli. Wreszcie w kontekście powodzi z 2024, wspaniale ten serial pointuje jak kolejne pokolenia ludzi władzy, dbają nie o te aspekty swojej pracy, do jakich zostali powołani. Można wręcz powiedzieć, że wielka woda z 1997 nic nie zmieniła i spodziewać się, że wielka woda z 2024 również nic nie zmieni.

Komentarze