"Studio"

 

Serial "Studio", który idzie właśnie w streamingu, to kolejna opowieść o tym jak się robi filmy w Hollywood, jak Firma wygląda od środka, jak działa. Nie dowiemy się nic, czego byśmy nie zobaczyli ot chociażby w takim "Deszczowa piosenka" (1952), czy "Gracz" (1992), albo "Ostatni z wielkich" (1976), tytuły można by sypać jak z rękawa. "Studio" opowiada o rozgrywkach zakulisowych, o podejmowaniu decyzji, jaki film ma być produkowany, kto ma go reżyserować i kto w nim grać. Czyli opowiada o tym czego zwykle w filmach nie widać. Oglądamy gotowy produkt i nie zastanawiamy się kto sfinansował to przedsięwzięcie, ani nawet że ktoś to robi dla pieniędzy, to ma przynieść zysk. Iluzja kina jest tak wielka, że nie widzimy w tym produktu, a jedynie interakcję między nami, a opowieścią.

"Studio" nie ma pretensji do odkrywania prawdy o Hollywood od środka, raczej zrobiono ten serial, aby dać odbiorcom dobrą rozrywkę, przyciągnąć humorem, dobrymi dialogami, stworzyć atmosferę ciekawej opowieści, nie starano się przekazać jakiejś głębszej wiedzy, nie silono się na pointę. I trzeba przyznać, że z zadania zrobienia rozrywkowego produktu znakomicie się wywiązali.

"Studio" opowiada o wzajemnych relacjach ludzi pracujących w wielkim studiu filmowym Hollywood. Ale traktuje ten temat na płytkim poziomie, sprowadza do emocjonalnych erupcji, egocentryzmu, wyrachowania, braku wyczucia wyższej idei, celu we własnej pracy twórczej. Wydaje się, że jedyny, który ma jakąś wizję, jest wierny misji robienia dobrego kina, to nowy szef studia, ktoś kto mógłby być raczej kierownikiem artystycznym, a nie dyrektorem biznesowym. Facet bez kręgosłupa, bez siły i możliwości wpłynięcia na to czym powinien się zajmować. Jest jak urzędnik w wielkiej, biurokratycznej maszynie, która działa sama, nie potrzebuje już kierowcy, a raczej wymaga od dyrektora, aby ten jedynie składał podpisy na już przygotowanych umowach, godził się na z góry zaplanowane scenariusze i dbał o swój stołek, aby ktoś mu go spod tyłka nie wyciągnął.

W "Studio" nie ma głębi, ale jest dobra rozrywka, komizm wynikający ze zderzenia ekscentrycznych artystów, kreatorów filmu, z realiami biznesu filmowego. Humor sytuacyjny posunięty na krawędź upadku w czeluść kiczu. Napięcie budowane z nieporozumień, z ostrych spięć pomiędzy postaciami, zderzenia emocjonalnych erupcji z ambicją kreowania własnej postaci. Tutaj nikomu nie zależy na efektywności pracy, a jedynie na autoprezentacji, próbach samorealizacji osobistych celów, zazwyczaj nie związanych z kinem. Ale jednak film powstaje i to nie jeden. Okazuje się, że potężny zespół złożony ze wzajemnie zwalczających się silnych, egocentrycznych osobowości, niepotrafiących działać w zespole, jednak tworzy filmy, sam je sobie nagradza, a ludzie idą kina je oglądać. Co daje ostateczny efekt, że księgowy zapisuje to po stronie Zysk i maszyna dalej działa.

W tym jest tak odległy od "Ostatni z wielkich" (1976) jak to tylko możliwe. Szef studia, ten który powinien mieć poczucie wizji, celu dokąd to wszystko zmierza, jest marionetką własnej posady, indolentnym zarządcą, człowiekiem bez koncepcji, pomysłu na filmy. Może tu kryje się pointa, obraz wielkiej firmy, która sama się zarządza, bo szefowie są jedynie urzędnikami, trybikami w tej machinie. Niby mają poczucie celu, czyli zarabiania pieniędzy, ale nie mają na to pomysłu, odtwarzają jedynie znane z przeszłości, lub podglądane u konkurencji schematy działania. Przykry to obraz Hollywood, ale ma być śmieszny, ma zaskakiwać widza i łamać jego ugruntowane przekonania. W tym nieco przypomina inny serial "Przereklamowani" (2013-2014).

"Studio" jest pełen odwołań do rzeczywistych, znakomitych dzieł Hollywood. Co i rusz na scenę wkracza realna postać znanego reżysera, czy aktora, który gra samego siebie. Z imienia i nazwiska jest tym, którego znamy z filmów jakie nakręcił, czy odegrał. Zastanawiająca jest motywacja udziału w serialu na przykład takiego Scorsese. Może to forma rozliczenia z własną walką o to by robić filmy i jednocześnie istnieć w tej maszynie Hollywood. Chociaż "Studio" nadal nie próbuje sięgać po Prawdę, a jedynie szuka łatwostrawnej rozrywki. Stosuje doskonałe, już dziś powszechne, atrakcyjne i energiczne prowadzenie kamery, oddające emocjonalizm sceny, budujące atmosferę ujęcia. Twórcy postarali się także o bardzo dobry, dynamiczny montaż, czasami rozmyślnie niepoprawny, mający nawiązywać do treści poszczególnych scen. Zadbano o każdy szczegół aranżacji i oświetlenia, a aktorzy wspaniale wywiązali się ze swych ról. Tak jak cała ta nowoczesna technika robienia filmów, są przerysowani, zbyt jednoznaczni, przez to nierzeczywiści, ale przykuwają uwagę jak wielcy bohaterowie legend. Teraz już nie można grać tak po prostu, trzeba kreować silną, określoną postać. Taka ucieczka od 'płaskiego'.

Czyli produkt na wysokim poziomie... a treść krąży jedynie wokół gagów sytuacyjnych i iskrzących tanim humorem dialogów. Może to jest właśnie przekazem tego serialu, tak właśnie robi się dziś filmy, w których artyzm przejawia się w technice, a nie w treści. Dzięki temu dobrze się sprzedają. Co z kolei silnie nawiązuje do słynnej sceny z "Idiokracja" (2006), z wielkim tyłkiem na ekranie.

Komentarze