"Andor sezon II"
Powstał drugi sezon serialu okołogwiezdnowojennego "Andor". Niewiele go odróżnia od sezonu pierwszego, nadal jest dopracowany w sferze zdjęciowej, ogólnie wizualnej, budowania scenografii i nadal istnieją w nim przestrzenie bardzo słabe, jak na przykład gra aktorów, dźwięk, praca ludzi od kostiumów, a przede wszystkim fabuła.
Brak pomysłu na serial, jest za to całkiem dobry pomysł na długometrażowy film. Zawsze wychodziłem z założenia, że jeśli twórcy mają pomysł na skomplikowaną, zabudowaną wieloma wątkami, bogatą w treść fabułę, to wtedy sięgają po formę serialu, aby to jakoś upakować w wielogodzinną projekcję. Natomiast kiedy mamy do czynienia z opowieścią niebyt rozbudowaną, to można to zmieść w dwóch godzinach zwykłego filmu kinowego. Niestety "Andor" jest kolejnym serialem, na który ktoś nie miał odpowiednio obfitej fabuły i trzeba było sięgać po sztuczne wydłużanie scen, aby jakoś wypełnić czas projekcji.
Na te wysiłki nakłada się kiepska gra większości aktorów, co pogłębia poczucie drętwoty, usztywnia opowieść, która zacina się i zaciera jak zardzewiałe łożysko, zamiast płynąć i wciągać jak chłodny i tajemniczy strumień wody pośród drzew.
Większość zarzutów jakie mam pod adresem serialu "Andor" już z siebie wyrzuciłem przy pierwszej recenzji. Tutaj dodam jedynie, że Stellan Skarsgard postarał się zbudować jeszcze ciekawszą postać. Jak dobre wino, im starszy, tym lepsze aktorstwo nam przedstawia. Warto także zauważyć Elizabeth Dulau, potrafi stworzyć inspirującą i ciekawą atmosferę wokół postaci Kleyi Marki. Należy też docenić wysiłki Denise Gough. Dzięki niezwykłej pracy twarzy, postawy ciała, potrafi wydobyć treść z postaci Dedry Meero. Robi to wiarygodnie, chociaż w ostatnim odcinku scenarzyści napisali dla niej niestrawne epitafium.
Niestety reszta aktorów niezbyt się stara, a sztucznie wydłużane sceny i trzymanie w kadrze twarzy postaci, jest dość trudnym do realizowania dla aktora. Trzeba się tu wykazać warsztatem, znajomością własnej mimiki, ekspresji, trzeba wiedzieć jak to działa na widza.
Dodatkowym elementem utrudniającym zbudowanie dobrego serialu był dryf fabuły w kierunku mocno przebudowanego emocjonalizmu bohaterów opowieści. Z każdym odcinkiem, gdy zbliżamy się do finału, postacie wpadają w coraz silniejsze stany wręcz apopleksji sentymentalizmu uczuć. To jakby ma zbudować przekaz treści, opowiedzieć o ważkich rzeczach jakie się dzieją poza sceną, poza wizualnym odbiorem widza, mają stworzyć głębie postaci. Ale to się nie udaje. Te erupcje niezrozumiałego, afektowanego emocjonalizmu są kontr produktywne, tak naprawdę spłycają postacie do jednego wymiaru, formatu infantylnej, idealistycznej abstrakcji, która zderza się z realnością prawdy o świecie. W tym wypadku o Galaktyce.
Z tej kraksy zwycięsko wychodzą postacie mające reprezentować mroczną, złą stronę opowieści. Są bardziej wiarygodne, bo bardziej realne, a ich zachowania bardziej codzienne, zwykle, pragmatyczne. Jednakże widz lubi opowieści o ideałach, które sam nosi w sercu. Takie filmy dają mu sposobność do nich sięgać i je pielęgnować, zaspokaja w ten sposób poczucie obowiązku bycia Dobrym, jakie nasza kultura wymusza. Bo w codziennym życiu niewielu stać na taką postawę.
W drugim sezonie "Andora" pojawiło się więcej nawiązań do konceptu Gwiezdnych Wojen. To bardziej uwiarygodnia opowieść, określa ją w ramach jakie są znane i rozpoznawalne. Daje sposobność do przyjemnego budowania w świadomości widza konstelacji powiązań między znanymi superbohaterami, przenosi fabułę "Andora" w przestrzeń jaką widz akceptuje i jaka go przecież zmotywowała do sięgnięcia po ten serial. Staje się on wtedy takim kluczem do rozumienia skąd i po co jakiś element, epizod z serii Gwiezdnych Wojen w ogóle się wziął.
Komentarze
Prześlij komentarz